Grzyby nie zawsze zaskakują pozytywnie. Czasem bywa wręcz odwrotnie. Tym razem miały być borowiki, pierwsze borowiki ceglastopore w tym roku. Miały być, a nie były. Nie stawiły się na umówione i zaplanowane spotkanie, a co gorsza również inne jadalniaki miały nas w głebokim poważaniu i nie raczyły wychylić łebków spod ziemi. Mimo to mieliśmy cudowny, wiosenny spacer, doskonałą zabawę i nie wróciliśmy z pustymi łapkami.:)
Pawełek od połowy tygodnia zapowiadał, że w niedzielę pójdzie sobie spokojnie popracować, bo w dzień świąteczny nikt nie będzie do niego wydzwaniał i odrywał co chwilę od roboty. Jak zwykle w takich sytuacjach, nie byłam zachwycona, ale doszłam do wniosku, że jak ma się smęcić za mną po lesie z naburmuszoną miną, to niech już sobie idzie na ten warsztat i pracuje. Pojechałam zatem na wycieczkę tylko z Michałkiem i Krzysiem. Celem był Las Bronaczowa, w którym od lat znajdujemy wiosną najpierwsze poćki. Byłam święcie przekonana, że i tym razem będzie tak samo. Zabrałam koszyczek, w którym byłoby im wygodnie i ruszyliśmy na penetrację znanych miejscówek.
Michaś i Krzyś uwielbiają ten las, bo zawsze są w nim błotniste kałuże, w których mogą się taplać i przekopywać kanały. Zanim dotarliśmy do pierwszych ceglasiowych miejsc, chłopcy zdążyli porobić kanalizację w trzech ogromnych kałużach.
Po wkroczeniu na "właściwy" teren rozpoczęliśmy poszukiwania. Na dwóch pieńkach rosły niezbyt urodziwe maślanki wiązkowe - takie rachityczne i poobgryzane, że nawet im zdjęcia nie zrobiłam. Byłam pewna, ze dalej będzie ich znacznie więcej i będą w lepszej kondycji. Myliłam się - dalej już ich wcale nie było. :(
Borowików ceglastoporych też nie było. Im bardziej ich szukaliśmy, tym bardziej ich nie było. Złapałam się na tym, że tak mocno nastawiłam się na ich znalezienie, że nie mogłam przyjąć do wiadomości, że one najzwyczajniej w świecie nie spełniły moich oczekiwań. Michaś i Krzyś, widząc, że nie ma po co szukać,zaczęli się gonić między drzewami. Przegoniłam ich kawałek dalej, żeby nie podeptali malutkich borowiczków, które przecież MUSIAŁY gdzieś tam być. Chodziłam niemal na czworakach - zrezygnowałam już z napełnienia koszyka, ale w myslach powtarzałam wciąż - jak już nie koszyk, to chociaż jeden jedyny, malusieńki, cokolwiek!
Niestety, nie było nawet maleńkiego. Jedynymi grzybkami w tym miejscu, godnymi uwagi okazały się jeleniaki sarnie wykopane przez dziki - ściółka na dużej powierzchni była zryta i leżało na niej kilka owocników tych podziemnych grzybów, których zwierzaki nie zjadły.
Chłopcy skanalizowali jeszcze jedną kałużę i wyszliśmy na główną drogę leśną, aby dojść do drugiej ciepłej miejscówki poćcowej. Mieliśmy jeszcze jedną szansę.
Przy drodze chłopcy rzucili się na miętowe poletko i zaczęli się objadać zieleniną. Nacięli pół koszyczka miętowych pędów, żeby mieć co jeść podczas dalszej wędrówki. Powstrzymywałam ich przed dalszym pozyskiem mięty, ale zapewniali, że wszystko zjedzą. I rzeczywiście - zjedli tyle świeżej mięty, że aż trudno mi było uwierzyć, że mają aż takie zapotrzebowanie na świeżą zielonkę.
Odbiliśmy z głównej drogi w lewo. Od zawsze jest tam pniak około metrowej wysokości. Chłopcy od zawsze chcieli, żeby ich na ten pniak wsadzać. A tym razem wleźli na górę sami, bez jakiejkolwiek pomocy z mojej strony. Dorośleją mi te dzieci w zastraszającym tempie.
Później były oczywiście skoki na ziemię.
Dotarliśmy do drugiej ceglasiowej miejscówki, gdzie grzybki pojawiały się najwcześniej. Michałek i Krzyś zostali na drodze i zajęli się leśną melioracją. Od kilku lat ta droga była rozjeżdżona przez quady i crossy, a tym razem było widać, że od dawna nikt tam nie urządzał rajdów - koleiny wyrównały się i drogę porosła zielona trawka. Można było zostawić chłopaków przy kałuży i iść na poszukiwania.
Poszukiwania ceglastoporych zakończyły się niepowodzeniem i wtedy dotarło do mnie, że NAPRAWDĘ ich w tym dniu nie znajdę. Na pocieszenie porobiłam sobie kropelkowe fotki.
Musiałam użyć całej siły perswazji, żeby odciągnąć chłopaków od cudownej kałuży i zmobilizować ich do przemieszczenia się w inny rejon. Jak już nie ma wyśnionych grzybków, to chociaż sobie pospacerujmy po cudownie zielonym, majowym lesie.
Wyszliśmy ponownie na główną drogę i tam spotkaliśmy, jedyne oprócz obżartych maślanek, grzyby kapeluszowe - jakieś strzępiaki.
Wkroczyliśmy na teren, na którym leśnicy rozwinęli swoją niszczycielską działalność - wzdłuż drogi leżały tysiące wyciętych drzew.
Zrobiło się cieplutko, a nawet gorąco. Plecak zapełniłam bluzami chłopaków i nie miałam już gdzie schować swojego polara, więc było mi naprawdę cieplutko. Z braku grzybów fociłam roślinki.
Szliśmy wzdłuż strumienia, który wypływa ze stawów. Chłopcy nie mogli się już doczekać, kiedy dojdziemy nad wodę.
W końcu się doczekali. W stawie kłębiły się miliony kijanek. Chwilę obserwowaliśmy wodne życie, a później zauważyłam, że jeden brzeg stawu jest porośnięty kurdybankiem - ziółkiem o intensywnym zapachu, doskonałą przyprawą. W głowie zaświtała mi genialna myśl - po co ja mam wracać z pustym koszykiem (kanapki, które go wypełniały, już dawno zostały skonsumowane), kiedy mogę go napełnić zielskiem. Zaczęłam pozyskiwanie kurdybanku.
Ja zbierałam ziółka, a chłopcy doskonale bawili się nad wodą - najpierw łapali i wypuszczali kijanki, a później puszczali statki z listków i patyków. Cały czas patrzyłam na nich jednym okiem i upominałam, żeby nie wchodzili do wody powyżej górnej granicy gumowców.
Dopełniałam koszyk, a chłopakom udało się wyprawić jeden ze statków w daleką podróż - przepłynął przez całą szerokość stawu i odłowili go w szuwarach po drugiej stronie. O dziwo nie nalali sobie wody do pełna w gumowcach, tylko "tak troszkę".
Opuściliśmy staw. Kawałek dalej Krzyś wypatrzył piękny drzewny klocek i oświadczył, że zabierze go na pamiątkę dla taty. Tłumaczyłam, ze drewno jest strasznie ciężkie i nie ma szans, żeby je doniósł do samochodu (mieliśmy tak z 6 - 7 kilometrów do przejścia). Na to Krzyś oświadczył, ze mu brat pomoże i natychmiast zaangażował Michała do noszenia pniaka. Oświadczyłam chłopakom, że ja nie mam zamiaru dźwigać takiego pozysku i jeśli chcą, moga go sobie zabrać, ale z niesieniem będą się męczyć sami.
Trochę pniaczek nieśli, trochę turlali po ziemi. Michał gotów był go zostawić, ale Krzyś się uparł - powtarzał, że tatuś będzie się cieszył z takiego prezentu i taskał klocka pod górkę. Wygrzebałam z plecaka siatkę - anużkę na niespodziewany pozysk i pomogłam chłopakom zapakować pniaczek, żeby im było łatwiej nieść. Po przejściu mniej więcej dwóch kilometrów chłopcy osłabli. Michał stwierdził, że zostawiają pniaczek (odetchnęłam z ulgą), a Krzyś w ryk - nie możemy zostawić, to prezent dla taty, tatuś się będzie cieszył... Mamo pomóż! Wszystko się we mnie buntowało przeciwko niesieniu dziesięciokilowego pniaczka "na pamiątkę", ale rzewne łzy Krzysia mają swoją moc... Nie ukrywam, że wzruszyła mnie po pierwsze pazerniacza postawa Krzysia (i tu nieważne, że chodziło o drewno, a nie o grzyby), a po drugie, że nie myślał o sobie, tylko o tacie, który w tym czasie ciężko pracował, żebyśmy mieli na przysłowiowy chleb.
W efekcie pomogłam. Krzyś do końca pomagał w niesieni na tyle, na ile mógł. Michał odpuścił zupełnie. Zrobiliśmy odpoczynek przy ostatniej wielkiej kałuży. Porzuciłam balast i podjęłam ostatnią, desperacką próbę znalezienia czegokolwiek. Nie znalazłam nic. Nawet zdezelowanych maślanek nie było. Za to samochód był już całkiem blisko - jeszcze z pół kilometra i nie trzeba będzie taszczyć pniaczka.:)
Kurdybanek znacznie zmniejszył swoją objętość podczas drogi - zwiędł i się skurczył. Musicie na słowo uwierzyć, że zapełniał cały koszyk. Po wysuszeniu i rozdrobnieniu skurczył się znacznie bardziej i zajął niewielki słoiczek. Pachnie dalej tak samo pięknie jak świeży i na pewno przy którymś zimowym daniu z jego dodatkiem powrócą wspomnienia bezgrzybowego spaceru i niesienia pamiątki dla taty.:)
Piękny las.Szkoda że nic nie wpadło do koszyczka.Chłopaki zawsze coś wymyślą aby nie było tak łatwo wracać do samochodu.Nie słyszałam nic o tym zielsku,co to jest kurdybanek,jaki ma smak,czym pachnie? Dorotka synkowie Twoi mają takie atrakcje na tych spacerach wow,takie kałuże,też kiedyś się w takich taplaliśmy prawda?Pozdrawiam pracującego Pawełka i resztę spacerowiczów
OdpowiedzUsuńCała nazwa tego zielska to bluszczyk kurdybanek. Moja babcia i mama dodawały jego pachnące listki do zupy ziemniaczanej.Nie zrobiłam zdjęć rosnących kurdybanków, ale na pewno w necie znajdziesz jego fotki.:) Dawniej wszystkie dzieci taplały się po kałużach; teraz to atrakcja dla "wybrańców". Pozdrawiamy serdecznie!
UsuńU mnie też zero grzybków, wczoraj przeszłam moją 4 godzinną "grzybową trasę", ale kleszcza niestety przyniosłam. A po wyjściu z lasu dowiedziałam się od ludzi, że nad ranem wilki były napastliwe ....podeszły do zagród i zagryzły kilka jagniąt...ochhh te moje samotne wyprawy
OdpowiedzUsuńKleszcze w tym roku szaleją. My już też mamy jednego złapanego na koncie.:(
UsuńWilczych śladów też w tym roku na Orawie widziałam sporo. Myślę, że człowieka by nie zaatakowały; trochę jesteśmy więksi od jagniątek.:)
Może następnym razem grzybki będą czekały i na Ciebie i na mnie.