Jedynym sposobem na znalezienie większej ilości śniegu i skorzystanie z uroków zimy, była wyprawa w nieco wyższe partie górek otaczających Szczawnicę. Plan tej wycieczki Pawełek opracował jeszczze w Krakowie i całą trasę wpisał do swojego niezawodnego dżipsa. Zabrał też papierową mapę, która już niejednokrotnie podczas naszych spacerów, okazała się bardziej niezawodna od elektroniki.Dzieci zostały wyposażone w ortalionowe kombinezony i po śniadaniu byliśmy gotowi do wyjścia na szlak.
Krzyś był gotów do startu jako pierwszy i zaczął zwalanie się na śnieg jeszcze na podwórku. Dzięki temu udało mi się chyba uwiecznić ostatni śnieg przed domkiem, bo dzisiaj trawnik jest już zielony, a nie biały - od wczoraj wieje ciepły wiatr i cała zimowa pokrywa spłynęła.
Poszliśmy w kierunku przeciwnym niż centrum, w stronę Szlachtowej. Wzdłuż drogi jest chodnik, więc przejście tamtędy jest bezpieczne, Z głównej drogi odbiliśmy wąską asfaltówką między domki.
I już za chwilę weszliśmy na szlak prowadzący na kolejne szczyty.
Z jednego z ostatnich domów przybiegł do nas pis, zrobił kilka radosnych okrążeń wokół naszej czwórki, przestraszył Michałka, a następnie przywitał się ze mną, łasząc się do nóg i prosząc o głaskanie. Podrapałam go za uszami i piesek pogalopował w stronę domu. Stwierdziłam, że to było takie kilkuminutowe, sympatyczne spotkanie z wesołym zwierzakiem, ale jak się okazało, myliłam się i to bardzo.
Szliśmy powoli pod górkę. Z każdym krokiem, pod naszymi nogami było więcej śniegu. Tymczasem nasz, dopiero co poznany, piesek przybiegł ponownie i już wcale nie zamierzał wracać do domu. towarzyszył nam w wycieczce, najczęściej biegnąc przodem i pokazując drogę. Doszliśmy do wniosku, że najwidoczniej już wielokrotnie tym szlakiem z różnymi turystami chadzał i w pewnym momencie stwierdzi, ze pora wracać na obiad, opuści nas i pobiegnie na swoje podwórko.
Tempo marszu mieliśmy niezbyt szybkie, bo Michaś z Krzychem wytracali energię na śnieżne zabawy. Ciapuś, bo tak nazwaliśmy naszego dodatkowego kompana, biegał dookoła nich i nabijał dodatkowe kilometry.
Widoki ośnieżonych lasów porastających kolejne wzniesienia sprawiały, że nie wiadomo było, w którą stronę najpierw patrzeć, a w którą dopiero za chwilę.
Krzychu na widoki specjalnie uwagi nie zwracał, bo znacznie bardziej atrakcyjny był dla niego śnieg blisko dostępny. Każde wzniesienie i spadek terenu zapraszały do turlania się, fikołków robionych seriami z góry na dół i dzikich śmiechów, i wspaniałej zabawy.
Cały czas z chmur sypały się pojedyncze płatki śniegu, ale w górze opad stawał się coraz gęstszy.
Krzysia dopadł kryzys - stwierdził, ze już nie ma siły iść dalej! A było to dopiero na podejściu do pierwszego szczytu. Zaczął przemieszczać się na czworakach, uznając, że w ten sposób będzie mu łatwiej iść.
Obietnica odpoczynku w najbliższym czasie zmobilizowała Krzycha do spionizowania się i kontynuowania wędrówki na dwóch nogach.
Dotarliśmy do polany, na której stoi bacówka, teraz zamknięta, ale latem zapewne tętni w niej życie, podobnie jak w naszej lipnickiej bacówce. Zrobiliśmy popas.
Pawełek pokazywał chłopakom, ile przeszliśmy i jaka trasa jest jeszcze przed nami.
Michaś i Krzyś odmówili zjedzenia kanapek, więc nakarmiłam częścią z nich naszego czworonożnego towarzysza. Ciapuś był zachwycony i wcinał bułkę z szynką aż mu się uszy trzęsły. Na deser dostał jeszcze dwa ciasteczka, a później pozował przy puddingu przygotowanym przez Michałka.
Proponowałam pieskowi, żeby zawrócił do swojego domu, bo i tak już kawał drogi z nami wędrował, ale on wcale nie miał na to zamiaru. Prowadził nas dalej po szlaku.
Weszliśmy na kolejną polanę. Śnieg sypał coraz mocniej. Było cudnie.
Na otwartej przestrzeni wiało mocniej niż w lesie, ale na szczęście mieliśmy wiatr od tyłu albo z boku.
Doszliśmy do granicy. Dalej nasz szlak prowadził dokładnie wzdłuż słupków wyznaczających kres Polski.
Góra z masztem, dobrze widoczna ze Szczawnicy, tyle, ze od drugiej swojej strony, była teraz po naszej prawej ręce; okrążaliśmy ją. Z tego, co mówił nasz gospodarz, to właśnie na tej górze z masztem, rosną najładniejsze grzybki, jakie można tu zbierać jesienią.
Kolejna otwarta przestrzeń i kolejne śnieżne szaleństwa. Jak widzicie, chłopcy mieli nadal pod dostatkiem sił.
Nie obeszło się też bez walk granicznych, ale to wszystko było z uśmiechem na buziach i w tym dniu chłopcy ani raz nie pokłócili się na poważnie.
Z polany nasz przewodnik poprowadził nas znowu lasem. Pilnował całej czwórki - kiedy na przykład wysforował się ze mną nieco do przodu i traciliśmy chłopaków z oczu, zawracał do nich biegiem i sprawdzał, czy nie zginęli skutecznie.
W lesie było kilka ostrych podejść. Nie były łatwe do pokonania, bo mokry śnieg pokrywający kamienie i korzenie drzew, był bardzo śliski.
Zejścia w dół najłatwiej było pokonać na pupach, z czego Michaś i Krzyś korzystali bez żadnych ograniczeń.
Przy szlakowym drogowskazie zrobiliśmy kolejny popas. Ciapuś zjadł resztę kanapek. Widać było, ze jest już konkretnie zmęczony. Zaczynałam się o niego coraz bardziej martwić, bo nie miał najmniejszego zamiaru nas opuścić.
W jednym miejscu, na wysokości Palenicy, zeszliśmy ze szlaku, żeby uniknąć bardzo stromego zejścia po wystających spod śniegu głazach. Zamiast po kamieniach i korzeniach, chłopcy zjechali po ośnieżonej trawie. W tle widać schronisko na Palenicy.
Zrobiliśmy koło i wróciliśmy na szlak.
Schodziliśmy niebieskim szlakiem w kierunku Szczawnicy. Ciapuś cały czas dotrzymywał nam towarzystwa.
Im bardziej w dół, tym śniegu było mniej. Z chmur zaczęła wyciekać mżawka.
Ostatnim górskim punktem na naszej trasie było schronisko Orlica. Nie wchodziliśmy do niego, żeby nie ściągać z chłopaków mokrych ortalionów, które trzeba byłoby ponownie na nich naciągać. Szliśmy w kierunku domu.
W Szczawnicy śniegu praktycznie już nie było. Szliśmy powoli, bo chłopcy byli teraz już naprawdę nieco zmęczeni. Piesek też.
Przeszliśmy nieco ponad 14 kilometrów. Nasz spacer prowadził kolejnymi szczytami -Cyrhle (774) - Łaźne Skały (773) - Zalazie (733) - Witkula (736) - Szafranówka (742) - Przełęcz pod Szafranwką. Niemal całą trasę pokonał z nami piesek, który dołączył do nas z własnej woli. Dotarł z nami do domku. Uradziliśmy, ze trzeba go podrzucić na jego podwórko, które opuścił idąc z nami na wędrówkę. Pawełek podwiózł go do domu i Ciapuś poszedł bezpiecznie do swoich prawowitych właścicieli. To był wspaniały dzień!
Sporo kilometrów,podziwiam was i chłopaków.Dobrze że macie zimę chociaż w górach bo u nas czarny asfalt,deszcz padał cały dzień.A u was takie widoki.Jedno zdjęcie z chłopakami i wielkimi drzewami nie wiem jakie bo się nie znam zaparło mi dech w piersiach .I ta wspaniałe widoki,no dreszcze mam,cudownie.Teraz odpoczynek,uściski
OdpowiedzUsuńTu też coraz cieplej. Trzeba coraz wyżej wychodzić w górę, żeby dotrzeć do śniegu. W niedzielę jeszcze się udało, zobaczymy jak będzie dzisiaj.
Usuń