poniedziałek, 19 marca 2018

Magyar Lengyel ket jo barat

Wielki Wyjazd na Węgry
    Ponad miesiąc temu Pawełek oznajmił, że w marcu jedzie na Węgry, żeby świętować z braćmi Węgrami ich święto. Zauważcie, że nie zapytał, czy nie mam nic przeciwko temu, że sobie pojedzie, ale najzwyczajniej uznał, że jest wolnym człowiekiem, który może sobie jeździć kiedy i gdzie chce. Ale ja dobra kobieta jestem, więc mu rzekłam: "A jedź, jak musisz! Tylko nie świętuj nadmiernie." Wszak bracia Węgrzy mogą dużo, podobnie, jak bracia Rosjanie... W efekcie Pawełek odbył wizytę w Budapeszcie i napisał pierwszą część relacji z wyjazdu.

    Od kilku lat marzyłem, wraz z Pawłem z Jaworzna, aby odwiedzić naszych bratanków Węgrów.    I, jak to w życiu bywa, zawsze coś stało na przeszkodzie. Gdy dowiedziałem się, że Kluby Gazety Polskiej organizują kolejny „Wielki Wyjazd na Węgry”, stwierdziłem, że nie będzie lepszej okazji, by wspólnie z naszymi Przyjaciółmi znad Dunaju cieszyć się podczas ich narodowego święta. Obchodzone jest ono 15 marca dla uczczenia powstania z 1848 roku.
    Szybki telefon do organizatorów, wpłata i możemy wyruszać! Po przybyciu na peron  okazało się, że nasz, specjalny pociąg, już stoi. Morze polskich flag i ogólna radość z wyjazdu, która udziela się błyskawicznie. Sprawnie zalogowaliśmy się do naszego wagonu. Zostaliśmy z Pawłem rozdzieleni. Ja „robiłem” za przyzwoitkę dla Ani i Łukasza a Paweł dzielił kuszetkę z Ewą i Jankiem. Na szczęście nasze przedziały sąsiadowały ze sobą.
Po wejściu do przedziału – SZOK. Byłem przygotowany na leżanki ze skaju i przykrycia z flizeliny. Tymczasem czekało na mnie łóżeczko z prześcieradłem i kołderką. Pod główkę miałem „jasieczka” a wszystko to czyściutkie i pachnące. Cóż, dawno nie jechałem koleją żelazną…
Wielki Wyjazd na Węgry
   Wkrótce ruszyliśmy. Łukasz (kolejarz) wyprowadził mnie z błędu. Sądziłem, że pojedziemy „na skróty”, przez Muszynę i Słowację a okazało się, że nasza trasa prowadzi przez Cieszyn, Czechy, Słowację, a dopiero potem wjedziemy na Węgry. Wszystko przez stromy podjazd przed Nowym Sączem. Cóż, piętnaście zapakowanych do pełna wagonów stanowi nie lada wyzwanie dla lokomotywy i jedna tylu wagonów nie wyciągnie „na tą górkę”.
Wielki Wyjazd na Węgry
  Miarowy stukot kół od zawsze oznaczał dla mnie „nocne Polaków rozmowy”. Prowadzone wspólnie, na korytarzu, bo nie można zamykać się w maleńkim „przedziałowym” gronie. Wprowadzona do organizmu dawka „baśniowego pierwiastka rozjaśniającego szarą rzeczywistość” wymagała skorzystania z ubikacji. Kolejny raz „szczęka opadła mi do ziemi”. Mogła (ta szczęka znaczy) zrobić to bezpiecznie, gdyż w środku było sucho i sterylnie czysto. Była woda, mydełko, ręczniki i w ogólności luksus.
Doczekałem, rozmawiając i patrząc w okno, rozjaśniane lampami mijanych stacji, na pierwszą zmianę lokomotywy – na słowacką. Oczka zaczęły mi się kleić i udałem się w objęcia (kolejowego) Morfeusza. Ania z Łukaszem coś tam poniżej „chichrali” (spałem na samej górze) ale zmęczenie wzięło górę. Żadna ze mnie przyzwoitka. Obudził mnie Łukasz. W promieniach wstającego słoneczka mijaliśmy przedmieścia Budapesztu. Jak zobaczyłem pierwsze tramwaje, wiedziałem, że jesteśmy blisko. 
Wielki Wyjazd na Węgry
  Gdy pociąg stanął „wśród zgrzytu szyn” (sorki, ale muszę to napisać- taki wierszyk mi się przypomina z dzieciństwa – każdy go musiał znać), na dworcu Keleti, przypomniały mi się dawne czasy, gdy przyjeżdżaliśmy tu, za „komuny” z „prezentami”. Sama polska mowa i polskie sztandary. Wraz z Pawłem, mieliśmy dwie nasze flagi, a między nami rozpięliśmy węgierską. Spodobało się to chyba jakiejś Pani Reporter bo „trzaskała” w nas seriami ze swojej lustrzanki. („Zemściłem się” na drugi dzień).

    Organizatorzy kierują nas do autobusów mających nas odwieźć do hoteli. Odbywa się to sprawnie, gdyż wszystkie szczegóły zostały nam podane podczas jazdy. Na miejscu pełno, pokoje były zajęte i musimy czekać na rozpoczęcie doby hotelowej. Szkoda nam czasu. Zostawiamy rzeczy pod opieką opatrzności i ruszamy „w miasto”. Mamy cały dzień na „indywidualne zwiedzanie”.
Idziemy całą naszą „szóstką”. Z języka bratanków rozumiemy kilka słów, miasta nie znamy ale mamy „dżipsa”, a ten nam podaje, że do centrum to tak z siedem kilometrów jest. Zaordynowałem nabycie całodziennych biletów komunikacji miejskiej. Na najbliższej pętli tramwajowej (villamos po węgiersku) znaleźliśmy maszynę do zakupu i rozpoczęły się studia nad zdobyciem sześciu biletów. Ania „kumała po angielsku” i rozpoczęło się studiowanie „menu” urządzenia. Trwało to chwilę. Na tyle jednak długo, że wyszedł z Punktu Kontroli Ruchu sympatyczny Węgier i zapytał „pomóć”? Na szczęście „pomóć” nie była potrzebna i zaopatrzeni w bilety wyruszyliśmy w drogę. Mieliśmy fajnie, gdyż mogliśmy się poruszać wszystkimi rodzajami komunikacji miejskiej w Budapeszcie przez całą dobę. 
Wielki Wyjazd na Węgry
   Zasada była prosta: nie korzystamy z metra, gdyż tam nie działa gps. Jedziemy danym środkiem komunikacji do czasu, gdy kierunek jego ruchu pokrywa się z kierunkiem „ do centrum”, który pokazuje „dżips”. Jak środek komunikacji sobie skręca „nie wiadomo gdzie” to na najbliższym przystanku wysiadamy i szukamy innego.

     Zaliczyliśmy tramwaj (fotokomórki w drzwiach jak u nas – muszę tam wysłać ofertę na naprawy), Potem był (bardzo chciałem się nim przejechać) trolejbus.  Tam wsiadły dwie sympatyczne „kanarzyce”, założyły fioletowe opaski  na rękę i sprawdzały bilety. Mieliśmy aktualne, to skończyło się na uśmiechach. J Przesiadka na autobus i  dojechaliśmy w pobliże centrum. Dalej było wskazane jechać „dwójką i krajem” czyli na piechotę. Weszliśmy na jakiś plac, gdzie mieścił się Diabelski Młyn, dla niepoznaki nazwany „Budapest Eye”. 

Wielki Wyjazd na Węgry
   Czasem dobrze jest znaleźć się na szczycie, aby zobaczyć „co i jak”. Nasz kolejowy przedział, bohatersko, wsiadł do wagonika aby zbadać gdzie jest Dunaj i to mityczne centrum do którego zdążaliśmy.
Tuż po starcie (a mieliśmy przed sobą cztery okrążenia), Łukasz oznajmił, że nie czuje się komfortowo na wysokościach. Wtedy Ania zaczęła rozhuśtywać wagonik- oczywiście z uśmiechem na twarzy. I jak tu nie powiedzieć, „że to zła kobieta jest”. 
Wielki Wyjazd na Węgry
   Łukasz mężnie zniósł „wysokości”, rozeznaliśmy teren i można było ruszać w dalszą drogę do celu. Oczywiście, gdziekolwiek by on był. 
Wielki Wyjazd na Węgry

Wielki Wyjazd na Węgry

Wielki Wyjazd na Węgry
   Gulasz. Węgierski gulasz był jednym z celów wyprawy do centrum. Napotkaliśmy go na jednej z tablic restauracyjnych gdy omijaliśmy plac, cały w budowie. Łamaną węgiersko – polszczyzną zamówiliśmy dania. Byliśmy jedyni w restauracji. 
Wielki Wyjazd na Węgry
   Obowiązkowe „sikanie” – było na pierwszym piętrze - i już można było  delektować się węgierskim przysmakiem. Malutkie kociołki – jak na ognisko, z uchwytem i (podana osobno dla każdego w małych pojemniczkach) ciposz (ostra znaczy) papryka w przecierze. Do tego podgrzane bułeczki.  Koleżeństwo „wymiękło”. Aby ratować honor Polaka, zapodałem trzy pojemniki z „ciposz” papryką do mojego kociołka. Niech wiedzą Bratanki, że Polak nie takie trudy mężnie znosi. Zapytacie i co? Odpowiem:  „i nic”. Tą całą ich „ciposz” paprykę czułem może około dziesięciu minut.  (i około pięciu minut rano )
Wielki Wyjazd na Węgry
   Najedzeni przeszliśmy po moście nad Dunajem. Pamiętam z niego lwy, broniące dostępu, oraz kłódki zakochanych – jak w Polsce. Przechodząc po moście, mówiąc inaczej, przeszliśmy z Pesztu do Budy. 
Wielki Wyjazd na Węgry

Wielki Wyjazd na Węgry
 Przed nami było Wzgórze Gellerta. 
Wielki Wyjazd na Węgry
     Wygodniccy mogli tam wjechać kolejką linową.  Dla sportowców z Polski były schodki. Kilka minut – w większości spędzonych na fotkach – i już byliśmy na szczycie.

Zobaczyliśmy kolejkę na górę  „z góry” i w „promocji chyba” za wejście „per pedes” uroczystą zmianę warty. 

Wielki Wyjazd na Węgry

Wielki Wyjazd na Węgry
  Piękny pokaz musztry w takt wybijanego przez dobosza rytmu. Troszkę raziły okulary przeciwsłoneczne u żołnierzy. Ale cóż – były jednakowe – chyba taki rozkaz. A z rozkazami się nie dyskutuje.
Wielki Wyjazd na Węgry

Wielki Wyjazd na Węgry

Wielki Wyjazd na Węgry
   Obeszliśmy sobie wzgórze zamkowe, pstrykając co się da a potem po schodkach zeszliśmy w dół do poziomu Dunaju i autobusem (jednym, bo doczytaliśmy mapkę dostarczoną przez organizatorów) dotarliśmy do hotelu.
Wielki Wyjazd na Węgry

Wielki Wyjazd na Węgry

Wielki Wyjazd na Węgry

Wielki Wyjazd na Węgry
 Na wzgórzu nie można było zapomnieć o obowiązkowej fotce z różkami. :)
Wielki Wyjazd na Węgry
   Można się wreszcie było wyciągnąć w łóżeczku, wziąć prysznic i skorzystać z okazji do „shopingu”, wszak Tesco było o „rzut beretem”.  Zakupiliśmy oryginalne węgierskie „japcoki” (dla mnie każde wino to „japcok”), słodycze i „salamię” dla mojego Krzysia. Dla niego to ostatnio przysmak.  
Wielki Wyjazd na Węgry
   Po zakupach ponowny wypad do centrum. Bilety całodobowe musiały się przecież „zwrócić”. Paweł umówił się tam ze znajomą  Węgierką na dostawę suszonych borowików z Polski (takie są najlepsze i każdy o tym wie!).  Beneficjentka była „tuż tuż”. W związku z tym „krótkim” (godzinnym) oczekiwaniem zobaczyłem sobie końcowy przystanek linii 24 (wybaczcie „tramwajarz” już tak ma). Końcówka była bez pętli, na ślepej uliczce. Tuż za końcówką rzeczonej linii był sklep z militariami. Wszedłem i zastanawiałem się nad kupnem prezentu dla Krzysia. (militarysta).  Wpadła mi w oczy „smycz” z napisem „rendorsag” czyli Policja. Niestety, pani sprzedawczyni powiedziała, że „police only”. Wybrałem więc policyjną plakietkę „Rendorsag” w miniaturze, którą można było sprzedać cywilom. Nabyłem i wróciłem do Pawła i Janka, którzy oczekiwali na Węgierkę. Zegar dworcowy na dworcu Keleti nieubłaganie zbliżał się do osiemnastej (kolacja !!!!) a Węgierki jak nie było, tak nie było.    Kilka chwil później mogliśmy z Jankiem zaobserwować miłe przywitanie. Paweł oznajmił, że w aucie jego znajomej została palinka (czemu nie wzięła jej ze sobą?????) W efekcie pojechaliśmy z Jankiem najbliższym autobusem a Paweł (po biegu do zaparkowanego „w pobliżu” auta) kolejnym.
Spotkaliśmy się w hotelu w przeciągu kilku minut. Kolacja, jak kolacja. Kto miał szczęście to jadł ziemniaki z sosem i mięsem. Komu go zabrakło to jadł ziemniaki z sosem. Ja szczęścia nie miałem ale za to mogłem powiedzieć, że się odchudzam.
Do naszego pokoju przyszli goście. Cała nasza „szóstka”. Omówiliśmy skomplikowaną sytuację geopolityczną. Stwierdziliśmy że „nie jest źle” i trzeba było iść spać. Wszak rano mieliśmy reprezentować Polskę u naszych węgierskich Braci. Ale to już opowieść na jutro….

9 komentarzy:

  1. Już dawno mówiłam, że Pawełek powinien częściej pisać na blogu! uwielbiam Jego opowieści :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mów mu tak, mów mu tak jeszcze i jeszcze! Może dzięki temu się zmobilizuje i napisze dalszą część szybciej niż za rok.;)

      Usuń
  2. Pawełkowi potrzebna jest solidna motywacja, a takie komentarze może go pogonią do kontynuowania relacji.:)

    OdpowiedzUsuń
  3. Pozazdrościć:) Pogoda chyba była w sam raz na "wycieczkowanie". Kolejka i te mosteczko - kładeczki cudne:)

    OdpowiedzUsuń
  4. Paweł, fajnie opisujesz i czekam na refleksje .Czy mieliście okazję do bliższej rozmowy z Węgrami.
    Ja byłam w ub.roku po trzydziestu pary latach i wszystko wydało mi się szare,smutne,i byle jakie, nic z dawnych pięknych kamienic i bulwarów Budapesztu / oświetlenie tylko jednej strony/ zabita deskami góra Gelerta i tylko odnowione wzgórze zamkowe i teren wokół Parlamentu dobrze ,że ludzie pozostali tak jak dawniej mili chociaż mają ciężko. ,wróciłam zdegustowana jak Węgry zostały w ogonie za nami.

    OdpowiedzUsuń
  5. Panie Pawełku, a jak szybko nie będzie dalszej opowieści, to pojadę do tego Krakowa, choć to deczko daleko i przysięgam ! Uduszę! Świetna relacja, tylko pisać dalej. Ja mam przemiłe wspomnienia z Budapesztu. Tu były ponure lata 80. Tam ludzie tacy życzliwi, wszyscy bez wyjątku chcieli pomagać. Cudów dokonywali, żeby się z nami dogadać. Serdecznie pozdrawiam, Inka

    OdpowiedzUsuń
  6. Pawełku relacja cudowna,masz równie świetne pióro jak Dorota i super zdjęcia robisz.Szkoda ze nie wiedziałam ze jedziesz bo marzyłam o paczuszce prawdziwej węgierskiej papryki,szkoda.Czekam oczywiście na ciąg dalszy,nigdy nie byłam na Węgrzech,pozdrawiam Pawła i Pawełka

    OdpowiedzUsuń
  7. Bożenko! Dużo kontrastów. Część - gorzej niż u nas - część lepiej. Dużo by pisać. Na górze Gellerta chyba już końcówka remontu.Ogólne wrażenie in plus.

    Inka! Ludzie dalej życzliwi. Oni chyba myślą (w tym swoim języku) podobnie jak my. Tak mi się zdaje, że kod kulturowy jest identyczny.

    Ewuniu!
    A Ty jaką chcesz paprykę? Ciposz czy csemege? Zaraz u nas będą targi Wielkanocne na Rynku. Są tam Węgrzy od zawsze to jaki to problem? Mówisz i masz. :)

    Ze dwie trzecie drugiej części już napisane. Ja nie jestem tak szybki jak Dorotka. Się muszę nazastanawiać i ponamyślać. Sądzę, że na środę będzie całość już "na stronce".

    Paweł zwany Pawełkiem

    OdpowiedzUsuń
  8. Bardzo przyjemnie czytało mi się o wrażeniach i pobycie.No takie warunki w pociągu też by mnie zdziwiły.Też byłam na Węgrzech ,dawno ,pamiętam zupę w knajpie jakiejś ,była albo taka smaczna albo ja taka głodna.Coś jakby rosół z wkładką w postaci kurzych łapek ( fuj ) ale zupa pycha z lekkim pieczeniem w gardle.Byliśmy na handelku,Wszystko sprzedałam ,coś nakupiłam bo to były czasy pustych sklepów i maluchem wróciliśmy do Polski.Super taki wypad mieliście ,zawsze to odmiana.Oczywiście chętnie poczytam ciąg dalszy.Pozdrawiam bardzo serdecznie z Bawarii.

    OdpowiedzUsuń