To miał być niezbyt wysiłkowy spacerek - ot taki w sam raz na rozpoczęcie świątecznego świętowania w Szczawnicy. Jednak ładna pogoda i zachwycające okoliczności przyrody, pokrzyżowały nam plany. Ale po kolei. Dojechaliśmy nadzwyczaj szybko i już o dziesiątej byliśmy rozpakowani i gotowi do wyjścia na wycieczkę. Nogi same się rwały, bo na niebie pojawiało się coraz więcej błękitu i świat wiosenniał z minuty na minutę. Na spacer wybraliśmy rezerwat Biała Woda, z którym zapoznaliśmy się bliżej podczas grudniowego pobytu w Szczawnicy. Wybór padł na to miejsce z kilku względów - po pierwsze Pawełek chciał pojeździć konno po Pieninach, a jedna z końskich stajni jest tuż przy Białej Wodzie (umówiliśmy się na jazdę na poniedziałek), po drugie - jest tam pięknie, a po trzecie, chciałam sprawdzić, czy wiosną będzie tam takie samo bogactwo grzybowe, jak w zimie, kiedy rosło mnóstwo zimówek, uszaków, boczniaków, kisielnic wierzbowych itd...
Zaraz na skraju rezerwatu poszłam sprawdzić jak się miewają uszaki skórnikowate, które namierzyłam trzy miesiące temu. Kiedy były młodziutkie, wyglądały zdecydowanie bardziej uroczo niż teraz. Wtedy bardziej przypominały z wyglądu i konsystencji uszaki bzowe.
Teraz wyschły, dojrzały i przypominają z wyglądu wrośniaki. Szczerze mówiąc, trochę mnie zawiodły swoją obecną prezencją, bo spodziewałam się, że zachwycą mnie tak, jak podczas pierwszego spotkania.
Kilka młodziaków też wyrastało, ale nie tworzyły jeszcze takiej zwartej gromadki, jaka wywołuje efekt "wow."
Tuż obok uszaków skórnikowatych zrobiłam zdjęcie płomiennic zimowych. Mam tę samą kępę na fotce z grudnia, jak się zmieniły przez trzy miesiące, możecie zobaczyć TUTAJ.
Ogólnie, z zimowych grzybków wiele nie zostało. Płomiennice w stanie zejściowym znikną pewnie po porządnym deszczu.
W tym miejscu rosły tysiące kisielnic wierzbowych. Krzyś nie mógł uwierzyć, że tak po prostu sobie znikły. Wszedł nawet na spróchniałą wierzbę, żeby widzieć lepiej, bo wiadomo, że im się jest wyżej, tym się lepiej widzi. Odgórna inspekcja przyniosła jedynie potwierdzenie wcześniejszych spostrzeżeń, czyli całkowity brak kisielnic.
Nieobecność zimowych grzybów aż tak mnie nie martwiła, bo przecież już podobno jest wiosna, więc teraz trzeba szukać tych wiosennych. A ja widziałam oczami wyobraźni tysiące czarek nad potokiem Biała Woda. Tymczasem potok nie dostarczał wrażeń grzybkowych, ale za to sporo innych.
Na pierwszej przeprawie Michałek z Krzysiem przeprowadzili zmasowany atak kamienny na wodę. Działania strumykowe umożliwiało odpowiednie obuwie, które na tym etapie wędrówki spisywało się doskonale.
Pawełek dzięki gumowcom mógł wejść do środka strumienia i robić urocze fotki, a nawet przeprawić się na drugą stronę i znaleźć rozbitego w katastrofie drona. Akcję ratunkową i pozyskanie urządzenia odłożyliśmy na drogę powrotną, bo przecież moi chłopcy nie darują sobie takiego kawałka złomu, co się im kiedyś przyda w domu...
Kiedy Pawełek znajdował drona, ja trafiałam na roślinki. Na skałkach rośnie mnóstwo typowych dla takich miejsc gatunków. Skalniaki w Białej Wodzie muszą wyglądać przepięknie, kiedy zakwitają.
Wypatrzyłam tez pierwiosnki w pączusiach. Trochę im jeszcze do zakwitnięcia zostało.
Dla chłopaków droga dołem doliny była zbyt prosta, więc zdobywali kolejne szczyty górujące nad drogą. Darli się przy tym okrutnie, domagając się uwiecznienia ich wyczynów. Wtedy jeszcze nie wiedzieli, ze na prawdziwie heroiczne dokonania dopiero czas nadejdzie.:)
Pawełek się nie wspinał, ale za to uprawiał gimnastykę fotograficzną.
Udało mu się osiągnąć spektakularne efekty.:)
Wiosenne podbiały zakwitły w towarzystwie oblodzonego jeszcze wodospadu.
Kiedy chłopcy uprawiali wspinaczkę i zdjęciowanie, miałam czas na poszukiwanie grzybków. Z moich wymarzonych czarek już zrezygnowałam, bo ich w Białej Wodzie nie było, ale nadrzewniaki mają się dobrze.
I udało mi się nawet dorwać kilka wysuszonych uszaków bzowych.
Dotarliśmy do końca rezerwatu. Teraz przed nami znalazły się nowe tereny, które należało odkryć. W grudniu podeszliśmy tylko kawałek pod górę, na wprost doliny Białej Wody. Nie udało nam się wtedy zbadać drogi odbijającej w lewo, bo trzeba było przekroczyć dość głęboki w tym miejscu strumień, a nie mieliśmy wtedy odpowiednich butów. Teraz mieliśmy na nogach porządne gumowce, więc bez trudu pokonaliśmy wodę i ruszyliśmy naprzeciw nowej przygodzie.
Powitanie na nowej drodze przygotowały nam bazie.
Kiedy ja i Pawełek witaliśmy się z baziowymi kotkami, znęcając się nad nimi fotograficznie, Krzyś witał się z błotem... Połowa nogawki była już mokra, ale do buta na razie się nie wlało. Ale to był dopiero wstęp.
Im wyżej szliśmy, tym więcej było śniegu, a droga zamieniała się w rozmoknięte lodowisko.
Krzyś wykorzystał śnieg do częściowego pozbycia się błota z ubrania. Wydawało mu się, ze zdoła się wyczyścić tak, ze będzie wyglądał jak funkiel nówka, ale mimo starannego tarzania, błotne elementy świątecznego wystroju Krzysia pozostały na swoich miejscach.
Droga najpierw delikatnie wspinała się do góry, a później zaczęła schodzić do dołu. Nie chcieliśmy iść w dół, więc odbiliśmy leśną ścieżką w prawo. Pawełek popatrzył na dżipsa i stwierdził, że dojdziemy w ten sposób do granicy, zrobimy sobie półkole po Słowacji i zejdziemy na wprost doliny, którą przyszliśmy. Plan był piękny.
Tymczasem leśna ścieżka gdzieś się rozmyła między drzewami i trzeba było iść potokiem. Śniegu było pod nogami coraz więcej i Michaś przytomnie stwierdził, że przydałyby się tu rakiety śnieżne. Miał stuprocentową rację - śnieg mył rozmięknięty i zapadał się pod naszym ciężarem, więc co parę kroków któraś noga wpadała głębiej niż powinna. Rakiet jednak nie mieliśmy; mieliśmy gumowce. I do tych gumowców, podczas zapadania się, wpadało po trochę śniegu. Wyszłam na czoło pochodu, żeby reszta mogła iść po moich śladach, żeby było im łatwiej.
Nie szło się tamtędy łatwo. Trzeba było włożyć sporo wysiłku w pokonanie stromizny pokrytej głębokim, mokrym śniegiem. Nikt jednak nie narzekał i nawet Krzyś, któremu powiedziałam, ze to prawie jak zdobywanie K2 zimą, zacisnął zęby i darł równo.
Ostre podejście się skończyło i stanęliśmy na hali. Było pięknie, tak pięknie, że nogi niosły same.
Nawet woda z roztopionego śniegu w gumowcach nie była specjalną przeszkodą w rozkoszowaniu się wędrówką.
Powinna tu być gdzieś oznaczona granica, ale jakoś nigdzie nie widziałam słupków granicznych. Zupełnie się tym nie przejmowaliśmy i wędrowaliśmy sobie po Słowacji.
Po drodze mijaliśmy szereg ruin po łemkowskich siedzibach. Krzyś bardzo chciał penetrować ich wnętrza, ale nie było to zbyt bezpieczne, więc przekonałam go do rezygnacji z takiej eksploracji.
Zaszliśmy zdecydowanie za daleko, żeby można było na wprost zejść do doliny wiodącej do parkingu. Chłopcy byli już nieco zmęczeni, w gumowcach chlupotało, więc trzeba było poszukać jakiegoś zejścia w interesującym nas kierunku.
Trafiliśmy na wilczy szlak. Oprócz tropów natknęliśmy się na nim również na sarenkę, która miała nieprzyjemność spotkania się z drapieżnikami i niewiele z niej zostało. Mnie się marzyło, że zza drzew wychynie jakaś wilcza morda, ale Krzyś się bał. Po obejrzeniu resztek wilczego posiłku, darł w dół ile sił w nogach, żeby jak najszybciej znaleźć się bliżej cywilizacji i dalej wilków.
Ale do cywilizacji nie było tak prosto ani blisko. Po opuszczeniu wilczego szlaku, wyszliśmy na hale. Tu śnieg już zszedł, więc nie trzeba było się trudzić pokonywaniem go.
Jedynym znalezionym na tej wysokości grzybkiem była rachityczna żagiew niewiadomego gatunku.
Później znowu wpakowaliśmy się na zaśnieżoną leśną ścieżkę. To tam Pawełek zapadł się po pas, a Krzyś zaczął się rozklejać. Trzeba go było mocno motywować do dalszego marszu. Pomogły ciasteczka, które miałam w plecaku.:)
Wyszliśmy z lasu i daleko, daleko w górze oczom naszym ukazały się graniczne słupki. Zażartowałam sobie i powiedziałam chłopakom, że jesteśmy ocaleni. Popędzili dzikim galopem pod górę, żeby jak najszybciej dopaść do polskiej ziemi.
Odpoczęliśmy chwilę na granicy, a Pawełek pokazywał na dżipsie, jakie kręte ścieżki doprowadziły nas w to miejsce.
Teraz wystarczyło zejść w dół i już byliśmy na skraju Białej Wody.
Przed ostatnim etapem wędrówki chłopcy coś przekąsili i ruszyliśmy rezerwatową droga do parkingu.
Po drodze sfociłam jeszcze żagiew zimową, bo wtargnęła mi drogę.
A chłopcy uratowali rozbitego drona, który na nich cierpliwie czekał.
Dojechaliśmy do kwatery, zjedliśmy obiadek i chłopcy poszli malować jajka z innymi dziećmi, a ja, goniona niedosytem grzybowym, poszłam jeszcze do lasu, który sypnął mi tym razem bardzo szczodrze.:)
Rany jakie wędrówki,ile wam to zajęło czasu? chłopaki bez czapek,rozpięci hii tak ciepło było? super widoki jak ja wam zazdroszczę ze jesteście po za domem i poza garami,to jest fantastyczne.Uściski od Iwony i od Ewy
OdpowiedzUsuńSzczerze mówiąc, nie liczyłam czasu, ale nie spóźniliśmy się na obiadokolację o 16. Czyli tak 5,5 - 6 godzin się włóczyliśmy. Chwilami było cieplutko, ale jak powiało i słońce zniknęło, to od razu się bardzo zimowo robiło. Pozdrawiamy niedzielnie.:)
Usuń