Październikowy weekend w Szczawnicy został zaplanowany wiosną, podczas Wielkanocy, którą spędzaliśmy w Pieninach. To wtedy właściciele Osady Agata zachwalali uroki jesieni w Szczawnicy i okolicach - miało być pięknie, kolorowo, a przede wszystkim grzybowo. Wielokrotnie podkreślone zostało, że jesienią to grzybów wszelakich, począwszy od borowików, a na opieńkach skończywszy, jest nie do wyniesienia. Ta wizja roztoczona przez tubylców podziałała na wyobraźnię, więc na początku września potwierdziliśmy rezerwację domku i w piątek, 12 października, zaraz po skończonych przez chłopaków lekcjach, ruszyliśmy do Szczawnicy.
Dojechaliśmy sprawnie, ale i tak już było dość późno. Szybko wrzuciłam bagaże do domku i pognałam do najbliższego lasu - na Jarmutę. To tam na wiosnę znalazłam stada przepięknych czarek i sporo uszaków. Wiedziałam, że chodzenie po tym lesie nie jest łatwe, bo wszędzie jest pełno krzaków, a poza tym idzie się cały czas po bardzo stromym zboczu. Była godzina 17.10, kiedy weszłam między pierwsze drzewa, a właściwie chaszcze. Zanim doszłam do lepiej wyglądającego lasu, pod drzewami niewiele było już widać.
Podczas godzinnego spaceru znalazłam jedynie jednego czernidłaka kołpakowatego. Za to widoki ze szczytu Jarmuty rekompensowały brak grzybów. Wróciłam do chłopaków, kiedy było już prawie zupełnie ciemno. Czekaliśmy na przyjazd znajomych, którzy, podobnie, jak my, chcieli nacieszyć się jesienią w górach. Wieczorem Michał i Krzyś szaleli po podwórku z kolegą Miłoszem, a dorośli siedzieli przy grillu, omawiając plany na sobotę. Wypytałam gospodarza, gdzie najlepiej jechać, żeby trafić jakiekolwiek grzyby (o pełnym koszyku już przestałam myśleć) i dostałam namiary na las, w którym "na pewno" uda się nazbierać borowików ceglastoporych. Pan Piotr obiecał minimum dwa koszyki. Znowu się moja nadzieja obudziła.:) Ustaliliśmy, że Miłosz pójdzie z nami, bo lepiej się wyszaleje w towarzystwie naszych chłopaków niż z dziadkiem Zibim i jego kolegami, którzy wybierali się do słowackiej Leśnicy.
W sobotę po śniadaniu pojechaliśmy do poleconego lasu. Nie było tam co prawda tak stromo, jak na Jarmucie, ale też trzeba było nieźle się wspinać, żeby dotrzeć do miejsc wyglądających grzybowo. W lesie, którego się zupełnie nie zna, zdecydowanie nie jest tak łatwo, jak na własnym terenie, gdzie wiadomo, pod którym drzewem można znaleźć jakiegoś grzybka.
Miały tam na nas czekać borowiki ceglastopore, ale wszystkie, na które trafialiśmy, były już w daleko posuniętym stanie rozkładu i nie nadawały się nawet do zdjęć. Przez dłuższy czas jedynymi grzybkami, na które trafialiśmy, były wyrośnięte mleczaje chrząstki i grzybówki.
Nieco wyżej udało nam się zlokalizować kilkanaście pniaków porośniętych młodymi opieńkami, które stały się podstawowym wsadem do koszyków. Takie młodziutkie opieniasy lubię, bo świetnie nadają się do marynaty, więc ich obecność nieco mnie pocieszyła.
Michałek, Krzyś i Miłosz kompletnie nie byli zainteresowani szukaniem grzybów, tylko bieganiem po lesie. Ganiali po tym stromym zboczu w górę i w dół, co chwilę przewracając się i turlając po ściółce. Moje próby wyhamowania tego trzyosobowego żywioły, na nic się nie zdały - kolejne upomnienia, że takie wywrotki na stromiźnie mogą się źle skończyć, kwitowane były stwierdzeniami, ze takim "hardcorowcom" jak oni, nic nie grozi... Dałam sobie zatem spokój i zezwoliłam na dowolność w leśnym baraszkowaniu. A oni szybko wymyślili, że najlepiej będzie, jak wejdziemy na sam szczyt.
Pognali naprzód, a ja za nimi. Szczyt, oznaczony kupką kamieni, został zdobyty.
W tej części lasu dominowały buki, więc widoki jesienne były cudne.
Tylko grzybów żadnych nie można było zlokalizować na tych szczytach. Jedynym, znalezionym na górze, gatunkiem, był hubiak pospolity, który obsiadł cały pniak po ściętym drzewie.
Przeszliśmy kawałek lasu granią, napawając się jesiennymi widokami. Chłopcy oczywiście wykorzystywali liście do obrzucania się, a nawet otrzepywali je z drzew, żeby patrzeć na złoty deszcz.
Pawełek, widząc, że w bukowym lesie nie ma żadnych grzybów, zarządził schodzenie w dół, w kierunku jodeł.
I zaraz udało mu się wypatrzeć grupkę pieprzników ametystowych. Muszę się przyznać, że ja je przegapiłam. Szłam przed chłopakami, a ametyściaków nie widziałam... Sukces, ze ich nie rozdeptałam, bo rosły na samiutkim środku ścieżki.
Na dość podmokłym terenie, do którego doszliśmy podczas schodzenia ze szczytu, rosło sporo mleczajów jodłowych, które w Pieninach, podobnie, jak na Orawie, nazywane są rydzami. Mleczaje były wyrośnięte, ale zdrowe, więc szybko zapełniłam nimi pół koszyka. Zostały wieczorem upieczone na grillu i zjedzone ze smakiem.:)
Po tym stadku mleczajów długo, długo nic grzybowego nie było, a ponadto musieliśmy się przedzierać przez spory odcinek, na którym porzucone zostały konary i gałęzie z wyciętych drzew. Ten odcinek dał nam trochę popalić. Szczególnie odczuł go Krzyś, który pokonując sterty gałęzi, konsumował kanapkę i tak go ten trudny teren wkurzył, że aż się rozpłakał. Bo jakże to ma być? On, Krzyś, chce się spokojnie posilić, a tu mu złośliwie takie przeszkody na drogę wkraczają.;)
Opłaciło się ten odcinek pokonać, bo zaraz za ostatnimi gałęziami pojawiły się purchaweczki i kępka opieniek. Pochyliłam się nad opieńkami, a Pawełek, tuż za moimi plecami, znalazł kłodę jodłową z przepięknymi soplówkami.
To była wspaniała uczta dla oka. W tym roku jeszcze nie spotkałam soplówki, a tu rosły dwa spore owocniki i trzeci malutki. Soplówka jodłowa jest gatunkiem rzadkim, znajdującym się pod częściową ochroną, więc spotkanie z nią zawsze bardzo cieszy.
Ucieszyło mnie też wytropienie włośniczki tarczowatej. Ona taka rzadka nie jest, ale za to jest maleńka i trudno ja zobaczyć. Obejrzałam ją dokładnie dopiero na fotkach, bo w realu to były takie maleńkie kropeczki na podłożu. W powiększeniu wygląda niesamowicie.
Zeszliśmy na dół, do strumienia płynącego w kierunku parkingu. Okazało się, że w potoku płynie woda życia, która uratowała spragnionego Pawełka.
Wracaliśmy drogą do samochodu. Michałek był nieco zmęczony, ale Krzyś i Miłosz dokazywali do ostatniego metra spaceru. Ponieważ mówili sporo o wspinaniu się, wymyśliłam, że po zostawieniu w domku naszych niewielkich zbiorów, pójdziemy na spacer, żeby chłopcy mogli się jeszcze trochę wyżyć. Pogoda była tak cudna, że żal by jej było marnować na siedzenie na podwórku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz