Przy takiej wspaniałej, prawdziwie wiosennej pogodzie, trzeba było się wybrać na równie wspaniały spacerek. Wybraliśmy Dolinę Będkowską, w której i grzyby, i kwiatki wiosenne co roku się pojawiają. Najbardziej liczyłam na przebiśniegi, bo już parę osób takie z lasu, dzikie, w lutym pokazało. A i na osiedlu widziałam w jednym nasłonecznionym miejscu, ze już wyszły na świat i pączusie maleńkie mają. Wstaliśmy więc skoro świt, co trudne nie było, bo słoneczko dobijało się do okien, zjedliśmy świąteczne śniadanie (jajecznica ze smardzami) i pojechaliśmy w stronę podkrakowskich dolinek. Okazało się, że parking, na którym zawsze się zatrzymywaliśmy, został zlikwidowany, więc poszukaliśmy innego miejsca i ustawiliśmy się na górce, bo perypetie samochodowe towarzyszą mi w dalszym ciągu. Zakupiłam nowy akumulator, ale okazało się, że to nie jedyna przyczyna problemów z odpaleniem Robala. Na diagnozę i leczenie umówiłam się na poniedziałek, więc w niedzielę mogła zaistnieć konieczność rozruchu na popych, co przerobiłam dzień wcześniej; już po raz kolejny w ciągu ostatnich dwóch tygodni. Dobrze, że kiedyś jeździłam mauchem i takie akcje nie sa mi ani dziwne, ani straszne.;)
Pożaliłam się już na samochód, który od początku tego roku ciągle strzela fochy, więc możemy już spokojnie ruszać w trasę. A pogodę mamy cudną! Pełne słońce i błękitne niebo. Cóż więcej potrzeba do szczęścia? Michałek wysforował się do przodu, żeby uciec przed młodszym bratem, którego energia rozrywała i szukał zaczepki. Ja człapałam na końcu, bo musiałam przecież po drodze wypatrywać grzybów i roślinek.
Mimo ciepła spływającego z nieba (a to już przecież nie pierwszy taki wiosenny dzionek), w dolince jest jeszcze bardzo zimowo. Na południowych stokach śnieg prawie spłynął, ale druga strona jest mocno zaśnieżona i oblodzona.
Na stronę śnieżną tylko rzucałam okiem, a poszukiwania prowadziłam po tej bardziej wiosennej. Na początku dolinki jest przylaszczkowe Eldorado, więc nieśmiało liczyłam na to, że znajdę chociaż maleńkiego pączusia niebieskiego. Rozgarniałam ubiegłoroczne liście przylaszczek, dobrze widoczne na ściółce, bo nadal zielone, ale nie udało mi się odkryć żadnego zarodka kwiatowego. A przejrzałam takich kępek przylaszczkowych ze dwadzieścia.
Doszliśmy do jednego z urokliwszych miejsc w Dolinie Będkowskiej - wodospadu na potoku Będkówka. Tradycją już jest, że ten punkt trzeba uwiecznić.
Tym razem Pawełkowe fotki wyszły ładniej niż moje.:)
Krzyś nad strumieniem ryby łowił, a właściwie glony przyczepione do kamieni i bardzo się w tę czynność zaangażował. Michał natomiast wykorzystał okazję do czmychnięcia na skałki po przeciwnej stronie cieku wodnego i poszedł się wspinać. Przy kilku wcześniejszych skałkach atrakcyjnych wspinaczkowo, pytał, czy może na nie włazić, ale tata mu nie pozwalał. A nad wodospadem trafiła się okazja, bo w szumie wody trudno było dosłyszeć pytanie.;)
Moje zdjęcia płynącej wody wypadły blado przy Pawełkowych, ale za to zielone wyszło doskonale. Kamienie przy wodospadzie, ochlapywane notorycznie wodą, stały się doskonałym siedliskiem dla porostów i mszaków.
Między nimi udało mi się wypatrzeć pączki śledziennicy skrętnolistnej. Jeszcze chwileczka, jeszcze momencik i zakwitną.:)
Tuż obok wodospadu znajduje się nasza ulubiona skałka - Dupa Słonia. Fascynacja nazwą nie przeszła Krzysiowi od paru lat i z zachwytem powtarzał podczas niedzielnego spaceru: "Wejdę do Dupy Słonia! No co? Przecież tak się nazywa!" Możliwość bezkarnego powtarzania słowa "dupa" - bezcenna.:)
Jak powiedział, tak uczynił. No może nie wszedł, ale zajrzał. A tam kupa... Śmieci. Szkoda, ze ludzie niczego nie potrafią uszanować.
Zostawiliśmy wodospad i Dupę Słonia za sobą. Poszliśmy dalej. Coraz częściej ktoś nas mijał, a co gorsza, coraz więcej samochodów przejeżdżało, co nie jest przyjemne, bo droga wąska i trzeba uciekać na pobocza. Wyszłam z dzieciakami po skarpie, żeby iść wzdłuż drogi lasem, ale ziemia była jeszcze całkiem zmarznięta i wpadaliśmy w straszne poślizgi na stromiźnie. Trzeba było się ewakuować z powrotem na asfaltową dróżkę.
Tymczasem Pawełek skręcił w boczną drogę po prawej stronie. Od dołu była mocno oblodzona i trudno się nią szło, ale nieco wyżej, w miejscach intensywniejszego operowania promieni słonecznych, asfalt był już suchy i szło się wygodnie i bezpiecznie. Na tym oblodzonym odcinku spotkaliśmy parę rowerzystów, którzy zjeżdżali w dół. Panu udało się z serią poślizgów zjechać do dołu, ale pani poległa zaraz na początku lodu. Przywitaliśmy się, a ja z pełnym podziwem powiedziałam, że sobie wybrali ekstremalną trasę, na co pani odpowiedziała, że się nie spodziewali takich warunków, bo na górze było suchutko i przyjemnie. Przy okazji spotkania rowerzystów, zobaczyłam jak Krzysiowi zaświeciły się oczęta na widok takiego zjazdu rowerem. Widząc zachwyt na buzi, zapytałam, czy chciałby się tak przewracać z rowerem na lodzie. Oświadczył, że on by się rozpędził i jechałby z tej góry sto na godzinę.:)
To był dla nas zupełnie nowy kawałek dolinki. Nigdy wcześniej tędy nie szliśmy.
Na górze Pawełek znalazł tabliczkę z obiecującą nazwą ulicy - Browar. Odkryliśmy zupełnie nowe zejście do Doliny Będkowskiej. Przed dróżką prowadzącą do dolinki są miejsca parkingowe, wiec można w tym miejscu zostawić samochód i zejść na dół w połowie długości doliny.
Mimo pokusy nie poszliśmy ulicą Browar, tylko wróciliśmy na dół tą samą drogą, którą wspinaliśmy się do góry.
Skałki od tej drugiej strony prezentowały się równie pięknie, jak od tej pierwszej.:) Michałek chciał się na nie wspinać, ale mu nie pozwoliliśmy.
Zeszliśmy na stałą trasę i dotarliśmy do źródeł Będkówki - potoku płynącego doliną, a następnie wpadającego do Rudawy.
Tutaj zaszalał Pawełek, stwierdzając, że teraz będzie morsował... Zimno mi się zrobiło na sam widok, a Krzyś błagał, żeby jemu też pozwolić na taką kąpiel. Kategorycznie odmówiłam.
Dalej w dolince był już tylko zlodowaciały śnieg i lód. Trzeba było iść z najwyższą ostrożnością. Krzyś, którego kilkakrotne upadki niczego nie nauczyły, kozaczył i maszerował po najgładszym lodzie. Przypomniałam mu, czym to grozi, ale zupełnie się tym nie przejmował.
Nie musiałam długo czekać na efekty. Krzychu wydzwonił tym razem tak, że odczuł skutki zetknięcia z lodem. Nabił sobie solidnego guza i z oczu polały się potoki łez. Dobrze, że nie brakowało w pobliżu materiału na zimne okłady. Jeszcze nie skończyłam procesu schładzania Krzysiowej głowy, a jego nogi już próbowały się ślizgać podczas stania w miejscu. Kiedy oświadczył, ze głowa już prawie nie boli, palnęłam mówkę na temat konieczności zachowania ostrożności, unikania poślizgów i takie tam. Starczyło tego mojego gadania na całe trzy do pięciu minut i Krzyś w dalszym ciągu wybierał te najbardziej poślizgowe fragmenty drogi.
Michałek też chwilami chodził po lodzie, ale robił to z dużą dozą ostrożności i w sposób przemyślany. Michałek ceni sobie bezpieczeństwo i nie naraża nadmiernie swojej wybitnej mózgownicy na urazy.
Im byliśmy bliżej przebiśniegowej miejscówki, tym śniegu i lodu było więcej. Nawet tym wybitnie wczesnowiosennym kwiatuszkom nie udało się pokonać tak grubej warstwy białego, zlodowaciałego śniegu.
Stwierdziliśmy, że z tego miejsca zawrócimy. Pawełek planował, że zatrzymamy się w knajpce na kawę z herbatą, chociaż coś tam napomknął, że na reklamie widział informację o golonce w piwie...
Na ośnieżonym i oblodzonym odcinku trasy spotykaliśmy pojedyncze osoby, ale kiedy dotarliśmy do ucywilizowanej, czyli wyasfaltowanej części doliny, wpadliśmy w TŁUM. Byłam w szoku, bo nigdy wcześniej nie spotkaliśmy w Dolinie Będkowskiej aż tylu spacerowiczów. Zrezygnowaliśmy z przystanku kawowo-herbaciano-golonkowego, bo wszystkie stoliki ustawione w słoneczku były pozajmowane. Gdyby jeszcze po dróżce przemieszczali się tylko piesi, to nie byłoby źle, ale między tymi wszystkimi ludźmi przebijały się kolejne samochody - jedni dopiero wjeżdżali do doliny, inni wyjeżdżali, więc ruch samochodowy był w dwie strony, co na wąziutkiej drodze skutkowało tym, że co chwilę trzeba się było zatrzymywać i ściągać dzieci do rowu lub w krzaki, żeby samochody mogły przejechać. Nie brakowało też aut zaparkowanych na poboczach. Jak to jest, ze przed wejściem do Doliny Będkowskiej jest zakaz wjazdu, jest tablica z informacją, że wjechać tu mogą wyłącznie samochodu służb, mieszkańców i osób ze specjalnymi pozwoleniami, a wjeżdża kto chce. Normalnie porażka. Ten fragment spaceru nie był już przyjemnością.
Doszliśmy do naszego auta pozostawionego dobre pół kilometra przed początkiem doliny i okazało się, że nie możemy wystartować. Dobrze, że byliśmy ustawieni w dół, bo Pawełek bez trudu nas zepchnął, Robal odpalił i dojechaliśmy do domku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz