piątek, 21 lutego 2020

Niedzielny kulig i koniec zimowego weekendu

     Po całodziennych sobotnich harcach na śniegu, Michał i Krzyś pospali nieco dłużej, ale i tak bez rewelacji (co do długości ich spania). Mnie to wystarczyło, bo przecież w sobotę położyłam się do łóżeczka wcześniej niż oni, ale Pawełek był mocno niepocieszony. Zaplanowany na ten dzień kulig z Józkiem Kubikiem - Słowakiem z Rabczyc, miał być największą atrakcją weekendowego wyjazdu. Ale Kubik miał przyjechać dopiero na wpół do jedenastej, bo dzień wcześniej woził dzieci na imprezie po słowackiej stronie granicy; musiał odpocząć on i konie. Mieliśmy zatem ładnych parę godzin do zagospodarowania przed kuligiem. I nie przystaliśmy na sugestię Pawełka, żeby wykorzystać ten czas na spanie; my się wyspaliśmy.:)
    Poranek był piękny i wymalował niebo na pomarańczowo. Pawełek uwiecznił początek dnia przez okno.
     Chwilę później Michał z Krzychem już kończyli jeść śniadanie i byli gotowi do wyjścia na śnieg. Chcieli iść od razu na górkę, na której jeździli w sobotę po południu i tam czekać na rozpoczęcie kuligu. To właśnie stamtąd miał nas przejąć Józek Kubik, bo ze względu na brak śniegu na głównej drodze, kuligi zaczynają się w tym roku przy szkole, czyli tam, skąd zaczyna się droga prowadząca do granicy. Pawełek uznał, że to zdecydowanie za wcześnie na rozpoczęcie oczekiwania na Kubika na starcie kuligu i że on sobie jeszcze w domku cieplutkim posiedzi. Pawełek zatem został, a ja z dziećmi poszliśmy na małą górkę pod Grapę. 

    Przez noc śnieg od wierzchu porządnie przymarzł i nie zapadał się ani pod naszymi stopami, ani pod płozami sanek. W takich warunkach nawet niewielka górka dawała możliwość nacieszenia się jazdą. Nawet ja się dałam chłopakom namówić na kilka zjazdów. Za jakiś czas przyszedł Pawełek, żeby nam oznajmić, że jest już gotów do podjęcia kolejnych wyzwań i trudu pójścia ku szkole.
     Wróciliśmy na podwórko, gdzie na parapecie czekał na nas całkiem nowy lipnicki kot, który od piątku przyplątał się do nas tak trochę, a w niedzielę przyplątał się juz na dobre i od świtu dobijał się do okna.
     Okazało się, że Pawełek, mimo deklarowanej gotowości, musi jeszcze przed wyruszeniem wykonać szereg trudnych czynności, które zmusiły nas do czekania na tatusia Pawełka. Kot nie miał nic przeciwko temu, że siedzimy na balkonie zamiast sobie już iść. Poddał się mizianiu i dopraszał się o kolejne pieszczoty.
    Wreszcie Pawełek był gotów i poszliśmy na górkę. Nawierzchnia była zmrożona, idealna do bicia rekordów prędkości.
    Michałek z Krzychem korzystali ze śniegu na maksa, jednak największą prędkość osiągnął na sankach Michał, który namówił tatę, żeby swoją masą dociążył sanki podczas zjazdu. W takim zestawie osiągnęli prędkość 38,9 km/godz. Taki rekord musi Michałkowi wystarczyć na ten rok.
    O umówionej godzinie nadjechał Józek Kubik. Dotarła też ciocia Wiola, która dołączyła do kuligu.
Nastąpiły powitania.
    A po nich zajęliśmy miejsca - ja z Kubikiem z przodu sań, Wiola z Pawełkiem z tyłu, a Michałek z Krzychem na sankach doczepionych do sań. Chłopcy bez problemu zmieściliby się w dużych saniach, ale dla nich zdecydowanie atrakcyjniejsza była jazda na małych, wywrotnych sankach.
Ruszyliśmy w kierunku granicy.
    Z pierwszym końskim krokiem pojawił się nieodzowny element spotkań z Kubikiem - miodówka i citronka. Ja się wymiksowałam od próbowania, bo miałam przecież po południu dowieźć rodzinę do Krakowa, ale Pawełek wpadł w sidła podstępnego Słowaka, który ponaglał i namawiał do szybkiego opróżniania butelki. Sam sobie też nie odmawiał, więc w trakcie kuligu robiło się coraz weselej.:)
     Michaś z Krzychem na początku jazdy poganiali, żeby było szybciej. Pod górkę, po ubitym śniegu ich sanki jechały równiutko, więc chcieli szybkości.
    Kiedy dojechaliśmy do nawierzchni nierównej i uskośnej, nie trzeba było wcale dużej prędkości, żeby chłopcy mieli dodatkowe atrakcje. Zaliczyli kilka spektakularnych wywrotek, które sprawiły im mnóstwo uciechy.
     Od szkoły w Lipnicy dojechaliśmy na skraj Rabczyc, gdzie zrobiliśmy nawrotkę i objechawszy jeszcze część granicznej łąki, wróciliśmy na polską stronę, do Lipnicy.
    Końcówka kuligu zbiegła się w czasie z końcówką miodówki w butelce.
    Pawełek uśmiechał się do wszystkich rozbrajająco, a w Kubiku obudziła się ułańska fantazja i postanowił podwieźć nas pod sam dom.
    Jak to w takich przypadkach bywa, nie dał sobie tego pomysłu wybić z głowy i przejechał kawałek po odśnieżonej asfaltowej drodze, żeby odstawić nas na lipnickie podwórko.
    Po kuligu trzeba się było pakować i jechać do domu. Na tę zimę musi chłopakom tyle śniegu i saneczkowania wystarczy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz