Zacznijmy od rozgrzewki - koń może się z Tobą przywitać podając przednią łapę. Wyciąga ją do przodu, ale w bok już nie potrafi, więc obawy, że zostaniesz kopnięty strzałem przednim bocznym są nieuzasadnione. Brak obojczyka uniemożliwia koniowi wykonywanie przednimi nogami ruchów w prawo i lewo. Tyle ciekawostek tytułem rozgrzewki; możemy przejść do tematu zasadniczego, czyli, kiedy do konia lepiej nie podchodzić (jeżeli oczywiście nie jest to Wasz znajomy czworonóg), bo można oberwać. Zapowiadałam podjęcie tego tematu w poście "Chcesz się ze mną zaprzyjaźnić" i niniejszym czynię swą powinność.
Idziecie sobie spacerkiem w pięknych okolicznościach przyrody, a tam na horyzoncie widać pasące się stado. Idziecie w tamtym kierunku, bo macie ochotę popatrzeć z bliska, a może nawet poklepać czy pogłaskać jakiegoś zwierzaka.
Podchodzicie bliżej i widzicie już, że na pastwisku są klacze ze źrebakami - takimi słodziutkimi miniaturkami swoich rodziców. Uwaga!!! Nie wolno Wam wejść za ogrodzenie! Być może nie zwróciłyby na Was uwagi, ale mogłoby być też inaczej.
Po pierwsze - matka będzie zawsze bronić swojego źróbka i próbę dotknięcia malucha może potraktować jako zagrożenie. Jeżeli uzna, że należy natychmiast bronić dziecka, może być niebezpieczna dla człowieka. Niektóre klacze, szczególnie, kiedy źrebak jest słabiutki (pierwsze dni, tygodnie), nawet dla znanych sobie osób wyznaczają dystans.
Popatrzcie zatem zza ogrodzenia i nie próbujcie nawiązać bliższego kontaktu.
Źrebaczki, wydawałoby się, takie delikatne i kruche, jak przytulanki, mają sporo pary i mogą również stanowić zagrożenie, szczególnie kiedy się rozbrykają. Często bawiłam się ze źrebakami i nawet śmieszyły mnie ich kopniaki, wywołane radością życia, rozsyłane w prawo i lewo. Aż pewnego razu dostałam strzała z dwurury prosto w brzuch. Vega, autorka tego kopa, chciała się tylko bawić - potraktowała mnie jak kumpla z pastwiska, do którego wysyła się zaproszenie do wspólnych igraszek. Uderzenie malutkich kopytek wcale nie było delikatne, a krwiak po prawym kopycie nie chciał zejść przez najbliższe pół roku. Od tego zdarzenia zaczęłam zdecydowanie ostrożniej podchodzić do źrebaków i radzę czynić tak każdemu, kto ma ochotę zabawić się z tymi słodziakami.
Nie należy też przeszkadzać koniom, kiedy się posilają. Zarówno mały źrebak ma prawo do spokojnego possania mleczka, jak i dorosłe konie do pochrupania owsa, sianka czy marchewki. Wy też chyba nie lubicie, kiedy posiłek przerwie Wam natrętny dzwonek telefonu albo wizyta "sprzedawcy bezpośredniego", zwanego też akwizytorem. A wyobraźcie sobie, że ktoś podchodzi i zaczyna Was maćkać po szyi, kiedy macie na talerzu swoje ulubione danie. Brr... Ja tak nie lubię i koniom tez tak nie czynię, pozwalam im zawsze spokojnie skończyć jedzonko.
Miałam kiedyś okazję dostać kopniaka od konia, który rzucił się na swoją porcję paszy i chciał jej bronić przede mną. Ale było to zwierzę, które trafiło do nas od człowieka oszczędzającego na jedzeniu dla podopiecznych, było zagłodzone i ze strachu, że zabiorę owies, który przyniosłam, zaatakowało. Było to jednak bardziej postraszenie i pogonienie intruza poza teren własnego boksu niż chęć ukatrupienia mojej osoby. Innym razem, również w przypadku konia, który dopiero co się u nas zalogował, miał miejsce podobny wypadek - tym razem miałam na ramieniu odbitą pieczątkę z całej końskiej szczęki. To zdecydowanie nie było miłe.
Większość przypadków uszkodzenia człowieka przez konia łatwo uzasadnić zaistniałą sytuacją i usprawiedliwić zwierzę, które reaguje przecież instynktownie. Raz tylko miałam wypadek, którego nie umiem wyjaśnić - dobrze znany mi koń, spokojny, zrównoważony, przyzwyczajony do codziennej obsługi. Weszłam do boksu z widłami, żeby poprawić słomę, Samba odsunęła się jak zawsze, a po chwili odwróciła się tyłem i walnęła we mnie jednym kopytem po czym popatrzyła na mnie złym wzrokiem. Niestety, pocelowała sobie bardzo dokładnie i przybiła mi palec do styla od wideł. Nigdy wcześniej ani nigdy później nie zachowała się w taki sposób i do dziś nie wiem co mogło ją popchnąć do tak niecnego czynu. Pewnie miała zły dzień...
Większość przypadków uszkodzenia człowieka przez konia łatwo uzasadnić zaistniałą sytuacją i usprawiedliwić zwierzę, które reaguje przecież instynktownie. Raz tylko miałam wypadek, którego nie umiem wyjaśnić - dobrze znany mi koń, spokojny, zrównoważony, przyzwyczajony do codziennej obsługi. Weszłam do boksu z widłami, żeby poprawić słomę, Samba odsunęła się jak zawsze, a po chwili odwróciła się tyłem i walnęła we mnie jednym kopytem po czym popatrzyła na mnie złym wzrokiem. Niestety, pocelowała sobie bardzo dokładnie i przybiła mi palec do styla od wideł. Nigdy wcześniej ani nigdy później nie zachowała się w taki sposób i do dziś nie wiem co mogło ją popchnąć do tak niecnego czynu. Pewnie miała zły dzień...
Jeżeli już macie na co dzień do czynienia z końmi, uważajcie również podczas lonżowania. Szczególnie, jeżeli koń, którego macie zamiar rozruszać, dłuższy czas nie wychodził ze stajni i nie miał okazji rozładować nadmiaru energii. Ostrożności w takich przypadkach nauczył mnie wypadek, którego byłam na swoje szczęście tylko świadkiem, a nie głównym bohaterem. Dziewczyna wyprowadziła na ujeżdżalnię konika na lonży, chciała go wypuścić na dłuższą linkę i kiedy klaczka była od niej w odległości 2 - 3 metrów, odwróciła się tyłem i wypaliła z dwurury. Dziewczyna zerwała prosto w szczękę i padła nieprzytomna. Szczęściem w nieszczęściu było to, że nie znajdowała się na maneżu sam na sam z koniem i miał jej kto pomóc. Straciła wtedy kilka zębów i przez pół roku miała zdrutowaną szczenę (złamania w kilku miejscach). A wystarczyło mieć w ręce bacik do wskazania koniowi właściwego kierunku... Niestety, nie zawsze da się wszystko przewidzieć.
Na powyższym zdjęciu Pawełek uwiecznił moją pierwszą rozmowę z Latoną, która nie była jeszcze moim koniem. Dla obserwatorów wyglądało to podobno strasznie, a najbardziej przerażona była poprzednia właścicielka Tonci. Tak naprawdę cały czas kontrolowałam sytuację i zachowałam maksymalną ostrożność konieczną w kontakcie z nieznanym stworem, którego dzisiaj znam już baaardzo dobrze.
Zakończymy optymistycznym akcentem - zazwyczaj konie są bardzo przyjaźnie nastawione, tak jak siwa klacz Haifa idąca do mnie, żeby wyżebrać jakąś łapówkę.:)
Na powyższym zdjęciu Pawełek uwiecznił moją pierwszą rozmowę z Latoną, która nie była jeszcze moim koniem. Dla obserwatorów wyglądało to podobno strasznie, a najbardziej przerażona była poprzednia właścicielka Tonci. Tak naprawdę cały czas kontrolowałam sytuację i zachowałam maksymalną ostrożność konieczną w kontakcie z nieznanym stworem, którego dzisiaj znam już baaardzo dobrze.
Zapomniany kop
OdpowiedzUsuńDorotka opisała Wam liczne kopy i ugryzienia jakich doznała od „dużych i niebezpiecznych” zwierząt jakimi są konie. Z pamięci swej „wyparła” jednak jeden kop – ten doznany od najlepszej przyjaciółki.
Zdarzenie, które chcę Wam opowiedzieć, zdarzyło się w Lipnicy kilka lat temu. Żyła wtedy jeszcze Oka.
Wakacje, zwykły, ciepły, letni dzień. W oddali widać Babią Górę a Oka i Ramziaty stoją sobie przywiązane przed stajnią.
Dorotka rozpoczyna popołudniowe czynności pielęgnacyjne. Tak jak codziennie, w planie jest prysznic z węża, czyszczenie kopytek, „smyranie” po skórze w poszukiwaniu kleszczy i takie tam różne prace aby konie dopieścić.
Przed rozwinięciem tematu muszę przypomnieć Wam, że konie to zwierza stadne. Jedna sztuka konia potrzebuje drugiej sztuki – i tak musi być!
Brak tam jednak demokracji, głosowań i wspólnych narad. Dominuje klacz. I nawet jak potrzebuje towarzysza, to zawsze pokaże mu, gdzie jego miejsce. Do tego służą klaczy tylne odnóża. Celny kop zawsze przekona adwersarza o tym, że baba ma rację i już. Taki matriarchat po prostu! (STRASZNE!)
No i wracam do tematu: piję sobie piwko, obserwując krzątaninę Dorotki. Oka się nadstawia do lejącej się z węża wody (uwielbiała lanie po pysku!) a Ramziaty przestępuje z nogi na nogę starając się uciec przed strumieniem wody. Dorotka stara się umyć faceta „żeby nie śmierdział w stajni”. Krąży i zachodzi przywiązane konie z lewej, z prawej, od pysków i od „d.py strony”.
Ramziaty drepcze, Dorotka krąży i coś się nagle Oce pomyliło! Wzięła Dorotkę za Ramziatego, którego postanowiła zdyscyplinować - i Dorcia, która była akurat z tyłu, oberwała od Oki „z przyłożenia” w kolano.
Tak po prawdzie, to trudno było całą akcję nawet zauważyć. Bardziej pamiętam potok słów uznanych powszechnie za obelżywe, wylewających się z ust Dorotki. Przytaczać może nie będę, w każdym razie zostało poddane w wątpliwość prowadzenie się Oki, jej matki i całej jej końskiej rodziny.
Na nodze był siniak, złamań nie było i całe zajście poszłoby w zapomnienie gdyby nie jeden fakt: Oka się OBRAZIŁA!
Mimo „tylko siniaka”, kulas Dorotkę bolał. I też się OBRAZIŁA!
I teraz wyobraźcie dwie baby, ”skazane na siebie” i do tego śmiertelnie na siebie obrażone!
Ranek. Pierwsze karmienie po incydencie. Oba konie niecierpliwie wystawiają „łeby” przez stajenne, otwarte drzwi. Od wolności odgradzają je łańcuchy, ale mogą patrzyć „na świat”. Krążę sobie obok stajni i jestem całkowicie przez te „źwirza” ignorowany. Nie karmię, nie opiekuję się, więc jestem „niewidzialny”.
Nadchodzi Dorotka. Ramziaty całym swym jestestwem niecierpliwie czeka na porcję owsa. Oka demonstracyjnie obraca się tyłem do wejścia. Dorcia wsypuje do żłobów owies. Ramziaty rzuca się łapczywie a Oka udaje, że nie jest głodna- ze spokojem, wzrokiem „liczy” deski w swoim boksie.
Dorotka (dalej obrażona), mrucząc pod nosem epitety oddala się od stajni. Oka, gdy ustał odgłos kroków, ciekawie wystawia głowę ze stajni. Sprawdza! - Poszła sobie! Siedemset (na oko) kilogramów robi szybki piruet, zanurza otwór gębowy w żłobie i wsysa w siebie owies. Trwa to sekundy. Gdy żłób jest pusty można znów obrócić się tyłem i od nowa się obrazić.
Podobnie było z „jazdą”. Oka łaskawie dała się wyprowadzić ze stajni, osiodłać i „raczyła” udać się kierunku wskazanym przez jeźdźca. (Chociaż obecnie, w dobie wszechobecnej „poprawności politycznej” powinienem napisać: „przez jeźdźczynię”).
Kabaret obrażeń trwał jakieś trzy dni. Wiem, że opisuję to tylko z grubsza. Trudno bowiem opisać uczucia dwóch obrażonych na siebie kobiet. W każdym razie ja „zrywałem boki” a baby „się boczyły”.
Pojechałem do pracy, a po powrocie – w kolejny weekend – w stajni i u Dorotki incydent poszedł w zapomnienie. Dorcia i Oka znów były najlepszymi przyjaciółkami!
Paweł zwany "Pawełkiem"