Prognozy na sobotę nie były zachwycające - przez cały dzień miał padać deszcz, a w radiu straszyli nawet burzami (wszak naród powinien się czegoś bać, choćby burzy jakiejś październikowej). Uzgodniliśmy zatem, że ze względu na rekonwalescenta Michałka, chłopaków odstawię na warsztat, do ich śrubek, tokarek, pił i wielu, wielu innych zabawek, a sama pojadę zająć się kopytnymi członkami menażerii.
Kiedy pracowałam z konikami, nie spadła ani kropla deszczu, a temperatura była bardzo przyjazna. Żałowałam, że chłopcy siedzą w zamkniętym pomieszczeniu, kiedy jest tak pięknie. I wtedy wymyśliłam, że muszą się trochę przewietrzyć po południu.
Pogoda czyniła mi wbrew - kiedy tylko wsiadłam do samochodu, na szybę padły pierwsze krople deszczu. Zanim jednak wróciliśmy do domu i zjedliśmy na obiad zupkę dyniową, deszcz prawie powiedział nam pa-pa i tylko pojedynczymi kroplami dosięgał ziemi. Pogoniłam zatem towarzystwo na przechadzkę po terenie "ujotów", jak to u nas wszyscy mówią na teren wokół kampusu Uniwersytetu Jagiellońskiego.
Na ujotach fajnie jest w różnych porach roku i przy każdej pogodzie - można pobiegać po bezpiecznych alejkach, po których nie jeżdżą samochody, poćwiczyć na siłowni, pospindrać się na murek i zagadać do jakiejś studentki. Ale mnie przyciąga tam coś jeszcze - w ogrodzie rośnie sporo drzew, nie tylko tych znanych z codziennych leśnych spacerów, a to stwarza doskonałe warunki do rozwoju grzybków. Kilka ciekawych gatunków już tam znalazłam. A w sobotnie, mokre popołudnie były przede wszystkim czernidłaki kołpakowate.
Grzyby te od zawsze przyciągały moją uwagę - wyrastając na osiedlowych trawnikach, były miernikiem tego, co dzieje się w lesie - kiedy czernidłaki rosły w mieście, zazwyczaj w lesie tez było czym koszyki zapełnić. Ale nie zawsze się ta prawidłowość sprawdzała...
Wczoraj widzieliśmy ich setki - od maluchów wychodzących dopiero spod ziemi, poprzez owocniki młode i wyrośnięte, po staruszki z kapiącymi z kapeluszy zarodnikami. Doszłam do wniosku, że te starsze są zdecydowanie bardziej fotogeniczne od młodzieży.
Wszystkie okazy, stare i młode, zostały na trawnikach, ale smakosze lubujący się w kołpakach, mieliby używanie!
Wśród stad czernidłaków zakamuflowały się dwie rodzinki czubajeczek cuchnących. Przycupnęły w pobliżu czernidłaków, głęboko w trawie i udawały, że niczym się od tamtych grzybków nie różnią. Nie nabrały nas jednak - zostały rozpoznane. Zapach nie pozostawiał wątpliwości co do oznaczenia.:)
A wszystko odbywało się w pięknych, jesiennych okolicznościach przyrody, z kolorowymi listkami namoczonymi siąpiącym delikatnie deszczem. Taka z kropelkami też ma swój urok.
Michał z Krzychem korzystali ze swojej ulubionej maszyny na siłowni, która, jakbyście nie wiedzieli, służy do "parowania" i jest jedną z wersji maszyny parowej. Genialne urządzenie! Chłopcy potrafią tak parować nawet godzinę.:)
A ja mam wtedy czas, żeby popastwić się z aparatem nad głogiem i kropelkami, które na nim zawisły. Efekty takie sobie... Dalekie od tego, co chciałabym uzyskać.
Wracając, zderzamy się, a właściwie oczy nasze się zderzają z płonącą pochodnią czerwonego dębu, który swoją jaskrawością odcina się zdecydowanie od reszty drzewnego towarzystwa, które przy nim zbladło.
Mieliśmy z naszym spacerem sporo szczęścia, bo kiedy tylko wróciliśmy do domu, chmury otworzyły swoje brzuchy i zaczęły wylewać na ziemię potoki deszczu. Dzisiaj pojedziemy sprawdzić czy nasze miejskie czernidłaki wywróżyły obfitość grzybów w lesie.
Miałam napisać, że zazdroszczę, i że w ogóle... Ale jak to? To Wy gdzieś tu koło mnie, w moim Krakowie? No i teraz to mi wstyd - bo te wszystkie Wasze spacery mogę mieć i ja, tylko tyłek z domu trzeba ruszyć :D
OdpowiedzUsuńTak to często bywa, jak w tym przysłowiu: "Cudze chwalicie, swojego nie znacie - sami nie wiecie, co posiadacie":) My mieszkamy na Ruczju, więc na "ujoty" mamy rzut beretem, a do Puszczy Niepołomickiej trzeba kawałek podjechać. Ale wszystko jest w zasięgu rąk i nóg.:)
Usuń