Kiedy już dzieciarnia została nagrodzona po zakończonym konkursie i objadła się znalezionymi wokół stajni cukierkami, zmieniłam konia - nadszedł czas przygotowania do gonitwy - najważniejszego punktu hubertusowej imprezy. Część osób stacjonujących ze swoimi końmi w węgrzczańskiej stajni oddała lisa walkowerem i nie zdecydowała się na uczestnictwo w pogoni za mną. Ale kilka odważnych rumaków szykowało się do wyjazdu wraz z Latoną.
Czekając aż wszyscy będą gotowi, zrobiłyśmy sobie z Latoną krótką rozgrzewkę na ujeżdżalni.
Przygotowania dobiegły końca i wyjechaliśmy na ściernisko, które miało za chwilę stać się miejscem polowania na hubertusowego lisa. Wiatr piździł niemiłosiernie rozwiewając wyczesane pięknie końskie grzywy i ogony. Czekaliśmy na publiczność, która musiała pokonać drogę na własnych nogach.
Latona strzygła uszami i spoglądała na piękne okoliczności stworzone do galopad, dziwiąc się, że zamiast biegać, każę jej przemieszczać się stępem. Próbowała nawet pobrykać, dając mi do zrozumienia, że nie ma najmniejszego zamiaru smęcić się po takiej przestrzeni, gdzie można biec, biec, biec...
Inne konie, wraz z dosiadającymi je amazonkami, rozprężały się spokojnie, czekając na rozwój wydarzeń.
Wreszcie wszyscy byli już na miejscu i można było zaczynać. Palnęłam na początek pogadankę na temat zasad bezpieczeństwa, bo przy takiej zabawie zawsze najważniejsze jest, aby nikomu nic się nie stało - ani ludziom, ani koniom. Ustalone zostały też reguły gry - lis miał prawo trzy razy chować się do nory, czyli przerwać gonitwę, aby odpocząć.
Rozpoczęliśmy! Na początku ruszyli za mną wszyscy uczestnicy, ale później już tak pięknie nie było. Po pierwszym mocniejszym galopie, jaki pociągnęłam w stronę stajni, wszyscy zawodnicy zniknęli mi z pola widzenia - ja zawróciłam w stronę publiczności, a oni nie... Dopiero po dłuższej chwili wyłonili się zza wzniesienia - najwyraźniej koniska stwierdziły, że mają już wracać do bezpiecznej stajni, a nie galopować po wielkim polu, na którym hula wiatr. A ja, nauczona tym jednorazowym doświadczeniem, nie uciekałam już w tamtym kierunku, tylko kręciłam się po znacznie ograniczonej przestrzeni w pobliżu najliczniejszej grupy obserwatorów.
Raz mnie gonił jeden koń, raz drugi, czasem w porywach ruszało za mną dwóch jeźdźców, a reszta przemieszczała się statecznie stając się punktami, wokół których robiłam kółeczka i zwroty, zachęcając do ruszenia w pogoń.
Po drugiej norze uczestniczki stwierdziły, że nie ma sensu przedłużać gonitwy i robić przerwy na ostatni odpoczynek. Widziałam, że Michałek jest już zmarznięty - miał na sobie Pawełkową kurtkę, więc takie rozwiązanie mi pasowało. Rzuciłam zatem hasło do ostatecznej pogoni.
Zachęcałam do łapania mnie jak tylko mogłam i w pewnym momencie miałam wrażenie, że to ja uganiam się po polu za jakimkolwiek chętnym do łapania kity.:)
Szczerze mówiąc, to chyba ja z Latoną bawiłyśmy się najlepiej, pokazując na co nas stać. I mogłybyśmy tak uciekać jeszcze długo, długo, ale obawiałam się, że za chwilę to już zupełnie nikt nie ruszy za mną konia galopem, więc zaczęłam się podstawiać kolejnym uczestnikom gonitwy, stwarzając warunki do pozyskania lisa.
Wreszcie udało mi się zmobilizować Promotora do wykazania pewnego zaangażowania i oddałam lisią kitę w ręce Patrycji, która za rok będzie miała okazję dać popis lisich umiejętności uciekania.
We wpisie wykorzystałam zdjęcia zrobione przez Pawełka, bo sama raczej nie miałam szans na focenie. Zrobiłam za to nagranie kamerką GoPro, ale na film będziecie musieli jeszcze chwilkę poczekać, bo trudy obrabiania i montowania filmu są bardzo czasochłonne (mam nadzieję, że tylko na początku).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz