Już w najbliższą sobotę odbędzie się tegoroczny hubertus, czyli pogoń za lisem - impreza kończąca sezon jeździecki. Tak naprawdę to sezon nigdy się nie kończy, bo koni nie odstawia się do garażu na zimę, ale wszelkie zawody hippiczne przenoszą się spod otwartego nieba do hal, więc kończy się sezon startów na świeżym powietrzu. I tak naprawdę, hubertus powinien odbywać się 3 listopada, kiedy obchodzone jest święto patrona myśliwych i jeźdźców. Jednak ze względu na pogodę, imprezy hubertusowe rozpoczynają sie już w październiku.
W tym roku ja i jeden z moich rumaków wystąpimy na hubertusie w rolach głównych już po raz czwarty z rzędu. Przygotowujemy się do tego występu bardzo sumiennie, aby zapewnić oglądającym widowisko pełne pozytywnych wrażeń. Hubertus to nie tylko gonitwa, ale również zabawy dla najmłodszych, okazja do spotkań towarzyskich, ognisko, bigos i rozluźniające trunki dla tych, którzy nie muszą już w tym dniu nikogo ani niczego prowadzić i mogą liczyć na to, że jakaś dobra dusza doprowadzi ich we właściwe miejsce.:)
Zanim będziemy się napawać wrażeniami z tegorocznej imprezy, zebrałam garść wspomnień z węgrzczańskich hubertusów, w których mieliśmy przyjemność uczestniczyć.
Rok 2012 - wróciliśmy z lipnickich wakacji do stajni w Węgrzcach, którą opuściliśmy cztery lata wcześniej z powodu trudności z dojazdami. Ale to stare dzieje, do których teraz wracać nie będziemy. Wkrótce po zalogowaniu się w dobrze nam znanej stajni mieliśmy uczestniczyć w dorocznym hubertusie.
Pogoda tego dnia była cudna - cieplutko, słonecznie, suchutko. Ramzes, będący w doskonałej kondycji po trzymiesięcznych wakacjach pod Babią był bezkonkurencyjny. Przez całą gonitwę nie odpuszczał lisowi ani na moment. Jego starania zostały uwieńczone zasłużonym sukcesem.
Zdobyliśmy z Ramziatkiem lisią kitę, którą zaopiekował się mój malutki Michałek. Jak tak patrzę teraz na jego fotkę sprzed trzech lat, mogę stwierdzić tylko tyle, że strasznie mi się to dziecko moje zestarzało...
Minął rok. Michaś, Krzyś i jeszcze kilkoro spośród stajennych dzieci dorosło na tyle, że z okazji hubertusa trzeba było zrobić jakiś konkurs również dla nich. Prosty tor przeszkód był nie lada wyzwaniem dla maluchów, które wykonywały kolejne punkty programu z wielkim przejęciem na paździapach.
Była wtedy z nami jeszcze Oka - najwierniejsza, najlepsza i niedościgniona w podejściu do Oki. Na jej grzbiecie Michaś i Krzyś odbywali swoje pierwsze przejażdżki, na niej zaliczyli pierwsze kłusy i galopy i na niej wystartowali po raz pierwszy w konkursie hubertusowym. Po raz pierwszy i ostatni.
Kiedy kończyły się zmagania najmłodszych, zaczęło siąpić. Jak wyjeżdżaliśmy na gonitwę w kierunku rozległego ścierniska, już padało. Zaczęliśmy się gonić - znaczy się ja zaczęłam uciekać, a reszta goniła. Szybko okazało się jednak, że Ramzes nie ma sobie równych w szybkości, zwrotności, precyzji w utrzymywaniu się na dość już śliskim podłożu.
Zaczęło lać. Mnie i Ramzesowi ani trochę to nie wadziło - bawiliśmy się doskonale. Widziałam jednak, że publiczność kibicuje coraz słabiej, aż w końcu przez szum deszczu i odgłos błota rozbryzgiwanego końskimi kopytami, doleciały do mnie okrzyki zmarzniętych obserwatorów, że już chcą iść na bigos, więc żebym się w końcu dała złapać.
Ba! Łatwo powiedzieć, ale jak to uczynić? Kilka razy przytrzymałam Ramzesa, licząc na to, że ktoś skorzysta z okazji, ale jakoś nikomu się nie udało. A przecież nie stanę na środku i nie powiem - bierzcie wreszcie tego lisa, bo byłby obciach i dla mnie, i dla tego, kto by w takich okolicznościach kitę pozyskał.
Właściwie to już prawie nikt mnie nie gonił, bo konie ledwo zipały i tylko Ramzes był gotów biec i biec w nieskończoność.W końcu, za kolejnym podejściem /Justyna zerwała lisa i bardzo liczna w tym roku publiczność mogła wreszcie iść się najeść i napić.
W tym pamiętnym, 2013 roku ktoś z widzów nagrał gonitwę, dzięki czemu możecie teraz obejrzeć sobie kilka migawek z tej imprezy.
Rok temu - październik 2014. Hubertusowy dzień szary, bury i ponury. Oki już z nami nie było, za to stajennych dzieci namnożyło się nadspodziewanie dużo. Przygotowaliśmy zatem dla nich nieco bardziej skomplikowane konkursy niż rok wcześniej. Michaś i Krzychu wystartowali na Ramziatku, który z godnością przewiózł ich przez wszystkie trudne elementy konkursu dziecięcego.
Wszyscy uczestnicy byli zwycięzcami i wszyscy zostali uroczyście udekorowani, a następnie przegalopowali rundę honorową, w czasie której Krzychu aż buty pogubił.
Nadeszła pora na gonitwę, w której zadebiutowała Latona. Zanim rozpoczął się właściwy bieg, zżerały ją nerwy - stanie w miejscu czy chodzenie stępem przerosły jej cierpliwość na tamten moment, więc próbowała galopować w miejscu, chodzić tyłem, wspinać się i robić jeszcze parę innych sztuczek, dzięki którym mogłaby wreszcie iść tak, jak lubi.
Kiedy się zaczęło, skupiła się na zadaniu, które miała do wykonania i całe zdenerwowanie wyparowało w sekundzie - teraz mogła robić to, do czego została stworzona - bieganie, zwroty, zakręty, zatrzymania.
Nie zdążyła się nawet za bardzo zmęczyć, a lis był już nasz. W tym roku czeka ją debiut w roli uciekającego lisa. Życzcie nam dobrej pogody, udanej zabawy i żeby nikt nie odniósł żadnej kontuzji.:)
Wyrażenie "stajenne dzieci" wymaga paru słów komentarza. Są to dzieci "normalne inaczej". To znaczy one są normalne według standardów lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Wspinanie na drzewo, przemoczone ubrania, całościowe upapranie się gliną, czy wesołe zabawy w gnojówce. Żadne z nich nie zaliczyło przewlekłych chorób, alergii, czy notorycznych zapaleń płuc. Modne są rany "kłute, cięte lub szarpane", ot taka norma przy starożytnych zabawach.
OdpowiedzUsuńMożna rzec: patologia. (według norm współczesnych)
Jednak ja z podziwem patrzę na te dzieci i ich zabawy, choć czasem z niepokoję się, jak pod "wspinaczem lub wspinaczką" nadrzewną, rozpościera się zardzewiały drut kolczasty...
Cóż, przeżyłem to ja to niech i one (te "stajenne dzieci") mają coś z życia. :)
I co najważniejsze: nigdy nie usłyszałem słów: "Tata - nudzi mi się!"
Paweł zwany Pawełkiem