Niedziela powitała nas siąpiącym deszczem i mocnymi podmuchami zimnego wiatru. Pawełek obiecywał, że pogoda się poprawi i rozpieści nas, podobnie jak w sobotę. Wyruszyliśmy w drogę do Lipnicy. Za szybami przesuwały się widoki bardziej jesienno-wiosenne niż zimowe, a śnieg bielił się tylko na szczytach gór.
W Rabce deszcz ustał, a na niebie było coraz więcej błękitu wypierającego szare, nasiąknięte wodą chmurzyska. Na podwórko naszych lipnickich gospodarzy wjechaliśmy w promieniach słońca roztapiających cieniutką śnieżną powłokę. Szybciutko się przywitaliśmy, zabraliśmy Asię i pojechaliśmy w kierunku Babiej, aby sobie pospacerować i poszukać ostatniego borowika (to był mój osobisty plan).
Na ostatnim odcinku droga była już biała i oblodzona, ale przygrzewające słoneczko powoli powoływało do życia malutkie strumyczki spływające w dół. Zaparkowałam koło leśniczówki i wypuściłam z samochodu dziką bandę, która oszalała na widok białego puchu.
Michał i Krzyś zachowywali się identycznie jak konie wypuszczone na padok - najpierw krótki sprint, a po chwili dokładne tarzanie się na śnieżnym podłożu. Wyturlani na śniegu chłopcy przystąpili do kolejnych szaleństw.
Mokry śnieg doskonale nadawał się do lepienia kulek i prowadzenia wojny. Przeciwnikiem stawał się każdy, kto znalazł się na linii strzału. Musiałam szybko ratować aparat, który jest nieco delikatniejszy ode mnie i przystąpić do obrony. Przy okazji śnieżkowej walki Krzyś wpadł na "genialny" pomysł, którym oczywiście natychmiast podzielił się ze wszystkimi. Otóż, kiedy w Krakowie sypnie śniegiem, weźmiemy go jak najwięcej na balkon, tam ulepimy dużo śniegowych kulek i będziemy nimi "walczyć" z tymi wszystkimi, którzy chodzą koło naszego bloku.:)
Poszliśmy do góry, w kierunku jednego z urokliwych miejsc znajdujących się u podnóża Babiej. Im wyżej byliśmy, tym głębsze ślady zostawialiśmy na śniegu, którego z każdym metrem w stronę szczytu było coraz więcej. Promienie słoneczne przygrzały ośnieżone wierzchołki świerków i jodeł, z których zaczęły spływać kropelki, a po chwili strużki wody.
Chłopcy nie chcieli założyć rękawiczek, bo stwierdzili, że jest im ciepło, a poza tym rękawiczki i tak by przemokły. Kiedy łapki im wyziębły, w ruch szły nogi, którymi rozkopywali leżący na drodze śnieg.
Obowiązkowe było też zrobienie śnieżnych orłów. Michałek dobrze pamiętał jak się do tego zabrać i długo i wytrwale machał skrzydełkami i łapkami leżąc na środku drogi. Krzychowi trochę się zapomniało i potrzebował instruktażu starszego brata.
Spacer drogą, bardzo przyjemny i wesoły w pełni zaspokajał dziecięce potrzeby śnieżnego szaleństwa, ale nie dawał wielkich szans na realizację mojego planu. Namawiałam chłopaków, żeby poszli ze mną w las i pomogli mi szukać grudniowego borowika. Moja menażeria odmówiła jednak współpracy i w ociekającym wodą z topniejącego śniegu lesie musiałam pobuszować sama.
Przepatrywałam oczywiście najdokładniej te miejsca, w których rosły szlachetne grzyby. Miałam nadzieję, że któryś z nich zapadł sobie w sen przedzimowy i czeka na mnie zakopany w cieplutkiej ściółce lub pod stertą gałęzi.W wyniku rozkopywania kolejnych obiecująco wyglądających miejsc, natrafiłam na resztki trzonów, które być może należały kiedyś do szlachetniaków, ale z całą pewnością stwierdzić się tego nie dało.
Jedynymi grzybami, na jakie trafiłam były pniarki obrzeżone i jeden jedyny pięknoróg wystający spod śniegu - wyglądał bardzo świeżo; jakby dopiero co wyrósł.
Idąc tak sobie przez las cały czas słyszałam dolatujące z drogi okrzyki i śmiechy - Michałek i Krzyś chyba dopiero nad strumykiem zauważyli, że zniknęłam im z pola widzenia i wtedy dopiero zaczęli mnie nawoływać.
Miałam zamiar przeprowadzić towarzystwo na drugą stronę strumienia i wrócić na parking inną drogą, ale przeprawa okazała się tak trudna (na drągach i kamieniach było straszliwie ślisko), że stwierdziłam, że nie ma co ryzykować skąpania się w lodowatej wodzie.
Zabraliśmy się za budowanie bałwanka. Asia, Michaś i Krzychu mieli utoczyć kulki wielkości adekwatnej do ich wzrostu. Szybko okazało się, że konieczna będzie pomoc, bo śnieg nie chciał się aż tak dobrze sklejać. Wspólnymi siłami powołaliśmy do życia pierwszego tegorocznego bałwanka.
Chłopcy pozyskali ze strumienia odpowiednie kamyki i dokończyli dzieło. Bałwanek stanął dość niefortunnie na środku drogi, którą dość często jeżdżą leśnicy i Krzyś zaczął się obawiać, że śniegowy stwór nie przetrwa długo w tym miejscu.
Zaradził temu Pawełek, który na własnych rękach przetransportował bałwanka w bezpieczne miejsce. Oczywiście całą operację nadzorował Krzyś, któremu włączył się po chwili kolejny komplikator - padło pytanie, czy jeszcze się kiedyś z naszym bałwankiem zobaczymy... Pytanie poparte łzami stojącymi w oczach i buzią układającą się w podkówkę... Zapewniłam Krzysia, że na pewno przyjdziemy tu jeszcze zimą, aby sprawdzić co się dzieje z bałwankiem.
W ramach uspokojenia Krzysia w kwestii bezpieczeństwa bałwanka, słońce zakończyło swoją ciężką pracę, a z szarych chmur, które szczelnie przykryły niebo, zaczęły spadać lodowe igiełki. To posunięcie natury upewniło Krzysia, że w tym miejscu będzie na pewno zimno i bałwanek trochę sobie pożyje.:)
Rozpoczęliśmy odwrót. Wiatr wiał coraz mocniej, z drzew przestały skapywać kropelki z topniejącego śniegu, a podłoże zaczęło przymarzać. Nikomu to nie popsuło humoru. Michaś i Krzyś objadali się śniegiem, a nawet próbowali śnieżnych lodów.
Odbiliśmy kawałek z trasy prowadzącej prosto do samochodu, bo chciałam jeszcze sprawdzić parę grzybowych miejsc. W jednym z nich czekały na mnie pierwsze i ostatnie tego dnia jadalniaki.
Pod modrzewiami, w trawie delikatnie tylko przyprószonej białym puchem rosła gromadka wodnich modrzewiowych. Były oczywiście całkowicie zmrożone, ale wyglądały zachęcająco. Ich mizerna ilość nie wystarczyła do najedzenia się, ale na smaczek owszem.
Pora była najwyższa, żeby spacer zakończyć, bo coraz gęściej spadały na ziemię krople deszczu pomieszane ze śnieżynkami. Słoneczka już więcej nie widzieliśmy, a opady towarzyszyły nam przez całą drogę powrotną do Krakowa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz