Wyjazd do Lipnicy na weekend łączący wrzesień z październikiem został zaplanowany jeszcze w sierpniu, a inspiracją do niego były podwójne urodziny - Iwonki z Jaworzna i mojego Pawełka. Później do powodów imprezowania dołożyliśmy jeszcze Dzień Chłopaka i Michałkowe imieniny. Powodów zatem, aby się spotkać, było mnóstwo.
W ostatnim dniu września szalałam od przedświtu - przygotowanie jakiejś paszy imprezowej, zakupy, pakowanie, trochę czynności standardowych, pracowniczych - pół godziny przed planowanym wyjazdem byłam już nieźle zgoniona i marzyła mi się jeszcze szybka kawa. Nie dane mi jej było jednak wypić, bo w ciszę wdarł się dźwięk telefonu. Pani ze szkoły dzwoniła z informacją, że Krzyś jest chory, bardzo źle się czuje i trzeba go jak najszybciej zabrać (chłopców mieliśmy zabrać na wyjazd prosto ze szkoły).
Wydarłam w kierunku szkoły. Krzyś, po przejściu rewolucji żołądkowej, czuł się już całkiem dobrze. Odetchnęłam - można było jechać; nic poważnego dziecku nie było. W związku z tą niespodziewaną akcją nie wypiłam kawy, zapomniałam zabrać świeczki i swoich klapek, no i wyjechaliśmy z poślizgiem.
Po drodze Pawełek utrzymywał łączność z pozostałymi uczestnikami spotkania, którzy również byli w trasie. Dzięki temu wiedzieliśmy, kto dotrze na miejsce pierwszy. Kiedy my dotarliśmy do Lipnicy, jaworzański Paweł buszował od godziny po lesie. Ja w piątek nie miałam szans na grzybowy wypad, bo już się ściemniało, a ja jeszcze musiałam przygotować jakieś jedzonko. Na podstawie zasobów jego koszyka, ustaliliśmy marszrutę na dzień następny - pierwszopaździernikowy.
Ponieważ w lesie nadal panuje susza okrutna, a każdy borowik, któremu uda się przebić przez zaschniętą warstwę ściółki, jest natychmiast atakowany przez stada żarłocznych robali, postanowiliśmy pójść w miejsca, do których dociera najwięcej wilgoci z nocnej rosy i porannych mgieł - do małych zagajniczków otoczonych łąkami, tam, gdzie można spotkać koźlarze.
Trasa była doskonale znana wszystkim uczestnikom wyprawy, bo pokonaliśmy ją w sierpniu przy pomocy naszych kucyków dzielnie noszących dzieciaki. Tym razem wszyscy musieli iść na piechotę, bo kucunie są już w Krakowie. Dzieciarnia doskonale pamiętała, gdzie trzeba gnać po grzyby. Do pierwszej miejscówki dopadł najszybciej Krzyś, który dorwał tego najpierwszego grzybasa.
Stał w trawie, nieco obrobiony przez ślimaki, ale i tak wszystkim się bardzo podobał. W pobliżu rosły jeszcze trzy następne, więc każdy młodociany uczestnik grzybobrania miał swoją zdobycz.
Wśród liści Michałek wytropił włochatą gąsienicę, która niedługo przemieni się zapewne w poczwarkę, z której wiosną wyfrunie jakiś kolorowy motylek.
Do następnego stanowiska było pod górkę i niektórym potrzebna okazała się pomocna dłoń.
Warto było się trochę pomęczyć, bo czekały tam kolejne grzybki.
Przejście przez fragment lasu nie przyniosło żadnych grzybowych efektów - susza aż trzeszczała pod butami. Krzyś darł do kolejnego koźlarzowego miejsca.
Wpadł tam pierwszy i rozgromił kolejną gromadkę kozaczków, które coraz bardziej wypełniały Krzysiowy koszyk.
Do kolejnej miejscówki odbyły się wyścigi.:)
Maja z Krzychem przemknęli tak szybko, że nie zauważyli koźlarzy rosnących niemal pod ich nogami. Dzięki temu mogliśmy z Michałkiem pozyskać coś do naszego koszyka, który świecił pustkami.
Staruszek został na rozsiew. Pięknie pozował do zdjęć.
Krzysiowy koszyk został wypełniony po brzegi i Pawełek stał się osobistym nosicielem tegoż koszyka. Koźlarzowe miejscówki zostały spenetrowane skutecznie. Teraz czekał na nas las.
Na wstępie czekał zwalony już wiekiem grzybiec purpurowozarodnikowy. Obfociłam go właściwie tylko dlatego, że był pierwszym wypatrzonym w lesie, a nie wiedziałam przecież czy dalej jeszcze coś znajdziemy.
Nie było jednak tak źle - w kilku miejscach wyrosły całkiem jeszcze świeże pieprzniki trąbkowe, które stały się wsadem do kociołka imprezowego.
Pawełek wypatrzył jedną, jedyną kanię, mocno już obsuszoną.
W znanych miejscach czekały dyżurne borowiki ceglastopore, ale rosły pojedynczo i w większości zostały już nadgryzione zębem ślimaczym i robaczym.
Trafiły się też pojedyncze szlachetniaki, ale tych nawet nie ruszaliśmy, bo widać było, że ruszają się same.
Dzieciakom w lesie szukanie grzybów się już zupełnie znudziło, więc zajęły się zabawami patykowymi. Żadne nie pisnęło nawet, że nogi bolę czy żeby już wracać do domu - bawili się doskonale najprostszymi z możliwych zabawek.
Hitem okazała się dwuosobowa kosiarka do trawy - patyk z haczykiem na końcu. Postawiony na trawie i kręcony napędem ręcznym Krzysiowo - Majkowym wydzierał trawę aż miło.
Wśród śmiechów i dziecięcych pokrzykiwań radosnych dotarliśmy na skraj lasu, gdzie Pawłów dwóch dzielnie pozowało do zdjęcia z koszykami trzema.
Tak nasze koszyki wyglądały po spacerze w okolicy, w której podobno NIC grzybowego nie rośnie.
A tu już zbiory Pawła i Mai, która oprócz grzybków pozyskiwała materiały do szkoły - liście, mech i tym podobne leśne cuda.
Do lipnickiego domku wróciliśmy na obiadek. To nie był koniec grzybków tego dnia, ale o tym, co jeszcze wpadło do menażeryjnych koszyków, będzie jutro.
Pochodziłam z wami po tych okolicach,spacer i zabawa dla dzieciaków,czekam na następną fotorelację.Nie znałam grzybków pieprzniki trąbkowe.Nie wiem czy bywały w naszych lasach czy po prostu nie znała ich moja mama,która nauczyła mnie rozróżniać grzyby,pozdrowienia dla menażerii
OdpowiedzUsuńMiło było Cię zabrać na spacer.:) Pieprzniki trąbkowe to mało znane, ale bardzo aromatyczne i pyszne grzybki; niewiele osób je zbiera. Pozdrowienia od menażerii.:)
Usuń