W czasie spaceru po Lasku Wolskim mgła nieco się rozrzedziła, a jak się uruchomiło wyobraźnię, można było nawet wskazać na niebie punkt, w którym, powyżej warstwy chmur znajdowało się słońce. Stwierdziliśmy zatem, że teraz widoki z kopca będą zdecydowanie lepsze niż w chwili, kiedy przyjechaliśmy na miejsce. Ruszyliśmy w stronę kopca raźnym krokiem, żeby się dziewczyny rozgrzały.
Podczas wychodzenia do góry pilnowałam tyłów, upominając co jakiś czas dzieciaki, żeby nie biegały i nie zbliżały się do niebezpiecznej strony alejki prowadzącej na szczyt. Krzyś, którego na początku wychodzenia dopadł strach przed stromymi wysokościami, zreflektował się i prowadziła całą wycieczkę.
Pozostanie z tyłu i obserwowanie podłoża zamiast widoków przysłoniętych mgłą, zaowocowało grzybowymi odkryciami na zboczu kopca. Paweł pochylił się nad wyschniętą trawą, w której wzrok przyciągały jaśniejsze kuleczki. Po sprowadzeniu oczu do parteru stwierdziliśmy, że są to gwiazdosze.
Po dokładnym obejrzeniu znaleziska na fotkach i porównaniu z opisami atlasowymi, doszłam do wniosku, że to gwiazdosz karzełkowaty - stare, dojrzałe, ubiegłoroczne owocniki. Gatunek ten nie jest zbyt często spotykany i podlega ścisłej ochronie.
Zostawiliśmy gwiazdosze ich przeznaczeniu i goniliśmy resztę wycieczki, która dotarła już na szczyt kopca. Pawełek i Krzyś wymachiwali nam z góry.
Maja i Nela pozowały mamie do zdjęcia - jedna roześmiana, druga naburmuszona.
Po raz pierwszy chyba na szczycie Kopca Kościuszki nie wiało. Powietrze stało w miejscu, więc żadne dziecko nie narzekało na zimno i można było spokojnie rozejrzeć się po okolicy. Paweł pokazywał Pawełkowi kolejne anteny sieci komórkowych, od których jest wybitnym specjalistą i objaśniał, która do kogo należy.
Dzieciaki patrzyły we mgłę i słuchały wyjaśnień, gdzie i co powinny widzieć (widziałyby, gdyby tylko nie było mgły).
Obowiązkowy był również posiłek na szczycie kopca, bo przecież trzeba zregenerować siły, aby zejść na dół.
Widoki z kopca były marne - horyzont kończył się ostatecznie na skraju Błoń. Dalej wzrok nie sięgał. W tym dniu podobno powietrze w naszym mieście było doskonałe i żaden smog nad nim nie wisiał. Tak przynajmniej mówili w radiu i pisali w internetach. Przymglony krajobraz działał usypiająco i kolejno zaczęliśmy poziewywać. Dopiero hasło do schodzenia obudziło zasoby energetyczne, drzemiące w dzieciakach. Pognali w dół, nie zważając na ostrzeżenia o możliwości upadku.
W drodze na dół zatrzymaliśmy się jeszcze na dwóch ekspozycjach. Pierwsza z nich poświęcona była Tadeuszowi Kościuszce i kosynierom. Dzieciaki najbardziej zainteresowane były makietą z postaciami kosynierów. Krzysia intrygowało to, dlaczego prawie wszyscy żołnierze z makiety mają wąsy i długie włosy. Kiedy wytłumaczyłam mu, że w czasie walki nie mieli czasu, żeby się golić i strzyc, zażądał wyjaśnienia, dlaczego dwóch ten czas znalazło i wąsów nie ma... Trudno jest dociekliwego sześciolatka zadowolić szybką odpowiedzią, więc byłam zmuszona rozwinąć historię o tym jak to ci żołnierze bez wąsów dopiero co dołączyli do walczącego oddziału i ogolili się jeszcze w domu, zanim zaczęli walczyć. Drugim elementem, na który cała czwórka zwróciła uwagę, była okrwawiona ręka "operatora armaty". Teraz produkował się Paweł, wymyślając opowieść, jak to wcześniej ów "operator" musiał walczyć kosą i został zraniony, ale nie przestał walczyć, tylko strzelał z tej armaty, dopóki mu cała krew nie odpłynęła.
Dzieciaki obejrzały tez dokładnie armatnie kule, powgniatane od uderzeń o mury. Kule kusiły, żeby je wziąć do rąk i dokładnie obadać. Umknęło to pani pilnującej ekspozycji, więc dzieci pomacały sobie armatnie kule, nie wyrządzając im żadnej szkody.
Na koniec oglądania tej wystawy Maja z Michałkiem odczytali na dwa głosy tekst dobrze znanego wierszyka "Kto ty jesteś?".
Druga ekspozycja znajduje się na dole kopca. Byliśmy tam już kilkakrotnie, ale za każdym razem i tak muszę powtarzać Krzysiowi opowieść o więźniach siedzących za kratami tuż przy wejściu.
Duzi oglądali okopy,
a młodzież rozgrywała bitwę na makiecie, ubolewając trochę nad martwym "ludziem" i znacznie bardziej nad leżącymi końmi, które również poniosły śmierć na polu bitwy.
Dalej były jeszcze woskowe figury, a ja, dzięki zainteresowaniu dzieci postacią Matejki, zwróciłam uwagę, ze twórcy wystawy włożyli w rękę wybitnego malarza pędzel nadający się doskonale do malowania sztachet w płocie.
Odwiedziny na Kopcu Kościuszki zakończyliśmy, jak zawsze, pamiątkową fotką na lufie armatniej przed kawiarnią.
Wycieczka się skończyła. Teraz pozostawało już tylko wrócić na parking i pożegnać się. Michaś z Krzychem do końca nie chcieli wierzyć, że "ich dziewczyny" naprawdę pojadą już do "swojego domku". Ustaliliśmy jeszcze przybliżony termin kolejnego spotkania i rozjechaliśmy się w przeciwne strony. Dzięki za miłe spotkanie na szczycie i do następnego razu!
Jak się ogląda fotki, to się szczegóły przypominają.☺
OdpowiedzUsuńDowiedziałam się co nie co o kosynierach i zobaczyłam jak wyglądał Matejko,no z tym pędzlem to się wygłupili faktycznie,pozdrawiam
OdpowiedzUsuń