Dorosłemu często nie jest łatwo uporządkować w głowie i przedstawić hierarchicznie czy chronologicznie swoje ważenia z kilkudniowego wyjazdu (zwłaszcza, jeśli jest to wyprawa niezwykła), a cóż dopiero dzieciakowi. Zżerała mnie ciekawość jak Michaś z Krzychem będą relacjonowali swój pobyt na zimowisku i niewiele się mogłam od nich dowiedzieć. Na ogólnikowe pytanie "Jak było na wyjeździe?" jeden odpowiedział "Dobrze", drugi "Fajnie." I to by było na tyle... Tak zaraz po przyjeździe. Czas na pytania szczegółowe i otwarcie kolejnych "klapek" w zasobach wspomnieniowych przyszedł później i trwa do dziś - nie ma dnia, by chłopcy nie przypomnieli sobie czegoś ciekawego i nie chcieli o tym opowiadać. A teraz słów kilka o moich, Michałkowych i Krzysiowych przeżyciach związanych z ich pierwszym tak długim, samodzielnym wyjazdem.
Wiedziałam dokładnie, co moi chłopcy mają zaplanowane w poszczególne dni zimowiskowe, bo dostałam dokładną rozpiskę zajęć, ale chciałam też usłyszeć od nich jak się bawią. Raz pani opiekunka zawołała ich do telefonu i miałam okazję porozmawiać z niezwykle zajętymi dziećmi. Michaś powiedział mi, że wrócił właśnie z sanek, zbudował z kolegami dom ze śniegu... I zakończył:"Pa mamuś!" Do telefonu podszedł Krzyś. Zapytał:"Gdzie jest tata?" Odpowiedziałam, zfodnie z prawdą, ze w pracy. Padło drugie pytanie: "A ty co robisz mamo?" Odpowiedziałam, że rozmawiam z moim Krzysiem przez telefon,na co na sekundę zabrzmiała cisza, a później:"Do widzenia!" I tyle się od dzieci moich dowiedziałam. Ale serducho zabiło mi radośniej, bo głosy były zadowolone i widać było, że się dzieciaki nie nudzą, a wręcz przeciwnie - nie mają czasu do stracenia, bo zabawa czeka.
Kiedy wraz z Pawełkiem odebraliśmy dzieciaki z autokaru i jechaliśmy do domu, usłyszałam najważniejszą chyba historię zimowiskową - o zagubionej sprężynce. Opowiadał Michał i trudno było przerwać jego słowotok, żeby dowiedzieć się o co właściwie chodzi. Opowieść brzmiała mniej więcej tak: "Kiedy wchodziłem po schodach, otwierałem zamknięcie puszka i nagle z wielką siłą wystrzeliła z niego sprężynka i odpadł zaczep. Szukałem tej sprężynki i zaczepu dość długo, bo wpadły koło plecaka. Znalazłem zgubę po długich i trudnych poszukiwaniach. Chciałem ją zamontować do zapięcia od puszka, ale nie miałem odpowiednich narzędzi i nie mogłem naprawić. I nikt takich narzędzi nie miał, żeby mi pożyczyć, a później ta sprężynka znowu zginęła i już się nie znalazła. Mamo, naprawisz mi puszka???" Dojechaliśmy do domu i już nie zdążyłam zadać pytań pomocniczych, żeby lepiej zrozumieć o czym moje dziecko opowiada.
Wyjaśniło się wszystko podczas rozpakowywania bagaży. Najważniejsze do wyjęcia były PAMIĄTKI. I właśnie wśród nich znajdował się rzeczony puszek, któremu zginęła sprężynka. Z chłopakami przyjechały trzy puszki (na powyższym zdjęciu), które miały swoje imiona: Golden Pushen, Czerwona Plamka i Mister Water. Puszki miały przyczepione małe karabińczyki. Zawieszka od Czerwonej Plamki była rozwalona - to jej zginęła sprężynka i zaczep. Na widok uszkodzonej Czerwonej Plamki rozjaśniło mi się w beretce - wiedziałam, co mam ewentualnie naprawić i obiecałam, że to zrobię. Obecnie Czerwona Plamka jest pełnosprawnym puszkiem i uczestniczy w zabawach Michałka i Krzysia, a nawet lata helikopterem.:)
Zimowiskową puszkomanię zapoczątkowały dziewczynki, które wypatrzyły te cudowne puszyste pomponiki wśród setek innych, równie cudnych i kolorowych, "pamiątek" na straganach wabiących dzieci. Chłopcy mówili, że każde dziecko z zimowiska wyjechało ze swoim (co najmniej jednym) puszkiem.
Z kolejnych wspomnień i odpowiedzi na "pytania szczegółowe" wyłaniał się obraz szczęśliwych dzieci, które wspaniale spędziły czas na zimowisku. Chłopcy przywieźli jeszcze inne pamiątki, między innymi, samodzielnie wykonane świeczniki i metalowe zabawki, które powstały podczas zajęć metaloplastyki, które chłopcom bardzo się podobały. Szczególnie Michałek, który bardzo lubi coś tworzyć przy użyciu narzędzi, był zachwycony nie tylko własnymi dziełami, ale i samym procesem ich powstania.
Pawełek usiłował się dowiedzieć od chłopców, o której godzinie chodzili spać i o której wstawali. Dowiedzieliśmy się w wyniku tego pytania, że zasypiali "o dużej godzinie", a wstawali "o małej godzinie". Musiało to być zgdne z prawdą, bo w pierwszy dzień, w którym pozwoliłam chłopakom pospać do woli, Krzyś odsypiał te zimowiskowe "duże godziny" do dziesiątej prawie.
Pawełka interesowało też bardzo jedzenie, ale okazało się szybko, że niewiele się dowie, bo chłopcy zgodnie stwierdzili, że na śniadania i kolacje było tyle różnego jedzenia, ze nie wiedzą, co było.:) "A co z obiadami?" - drążył Pawełek, bo kwestia jedzenia jest dla niego jedną z istotniejszych w życiu. I tu Krzyś nas swoją odpowiedzią rozwalił. Powiedział, ze nie było normalnego jedzenia, tylko placki ziemniaczane, racuchy i takie tam... Zapytałam więc, co to znaczy "normalne jedzenie". No i dowiedziałam się, że to ziemniak i mięsko są normalne, a cała reszta, wcześniej wymieniona, to może być na kolację albo na deser, a nie na obiad.;)
Chłopcy opowiadali też o zabawach na śniegu, skoczni w Wiśle, muzeum Adama Małysza. Jeszcze pewnie paru rzeczy się dowiem.
A na koniec moje podsumowanie, z punktu widzenia matki, która wysłała swoje biedne dzieci tak daleko od domu.;) Jestem szczęśliwa, że chłopcy poradzili sobie i są zadowoleni z zimowiska, że nie zrazili się do samodzielnych wyjazdów i chętnie pojadą po raz kolejny. Nie pogubili swoich rzeczy, a nawet przywieźli nadliczbowe spodnie (najprawdopodobniej kolegi z pokoju) i czyjąś pamiątkę z metaloplastyki. Będziemy szukać właścicieli po feriach. Poza tym nie pochorowali się, nie zarośli całkiem brudem, nie potopili się na basenie (a tego bałam się chyba najbardziej po wypadku, jaki miła miejsce w Wiśle dwa tygodnie przed ich wyjazdem), nie połamali rąk i nóg i zachowywali się kulturalnie podczas całego wyjazdu. A najbardziej cieszę się, że mam ich już w domu i uszy mi puchną od radosnych okrzyków i pisków. I znowu słyszę tysiąc razy dziennie:"Mama!"
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz