Michałek i Krzyś uwielbiają leśne poziomki i zawsze im tych poziomek mało. Chciałam im zrobić niespodziankę i zabrać do lasu, w którym przed laty widziałam hektary porośnięte poziomkowymi krzaczkami. Obiecałam im już tydzień wcześniej, że zrobimy taką wyprawę, na której najedzą się leśnych smakołyków tak, że będą mieli dość. Ten las jest ponad sto kilometrów od Krakowa, w miejscowości Mosty, koło Chęcin w województwie świętokrzyskim . Nie byłam w nim od kilka lat i nie wiedziałam, co zastaniemy na miejscu. Liczyłam jednak na to, że poziomki będą, a ponadto miałam nadzieję, że urosły w nim również jakieś grzybki. Pamiętam, że zbierałam tam równocześnie z poziomkami kureczki, maślaki, borowiki usiatkowane, a czasem trafiał się również borowik sosnowy. Pamiętałam też, że zawsze było tam sporo komarów, więc spakowałam do plecaka odstraszające je smarowidło.
Po perypetiach samochodowych zakończonych sukcesem, czyli odebraniem auta od pana blacharza w sobotę wieczorem, przygotowywaliśmy się na niedzielny wyjazd. Rano Krzyś oświadczył, że boli go gardło. Pooglądałam - nic nie było widać, ale zaaplikowałam mu tabletki do ssania i zabrałam zapas na wyjazd. Ruszyliśmy przed siódmą, bo chłopakom bardzo spieszyło się do poziomek i zrobili pobudkę zaraz po piątej.
Jedziemy sobie starą siódemką, a tu nagle wyrzuciło nas na nową drogę. Pomykamy zatem szeroką dwupasmówką, po bokach kwitną przepięknie rumianki i maki, a ja mam coraz większego "stresa" i zadaję sobie pytanie, czy będzie z tej drogi jakiś zjazd do tych Mostów. Lubię jeździć szerokimi drogami, ale jak wiem, gdzie mam z nich zjechać albo przynajmniej jak Pawełek siedzi obok i nawiguje przy pomocy dżipsa. Odetchnęłam z ulgą, kiedy 12 kilometrów przed Chęcinami wróciliśmy na starą, poczciwą jednopasmówkę. Teraz już bez trudu trafiliśmy do lasu. Zaparkowałam w znajomym miejscu, Michaś odczytał informacje na wielkiej tablicy zamontowanej przy szlabanie i poinformował, że mamy kłopot. Napisy informowały, że to teren prywatny, monitorowany i wstęp jest wzbroniony. Wiedziałam, że tam wydobywa się piasek, a w miejscu jego wydobycia powstał zalew. Kiedyś szlaban był zawsze otwarty, a nad wodę można było zejść i się pochlapać. A tu taka zmiana! Powiedziałam chłopakom, ze pójdziemy lasem, który nie jest ogrodzony, a nad wodę schodzić nie będziemy i żaden monitoring nie będzie nam straszny.
Weszliśmy do lasu i natychmiast trafiliśmy na całe połacie podłoża porośnięte poziomkami. Miejscami było aż czerwono. Chłopcy wydawali okrzyki zachwytu i rzucili się do pozysku.
Najwięcej było poziomek suszonych,nie nadających się już do jedzenia. Zdążyliśmy w ostatniej chwili, żeby się nimi delektować. Za tydzień już wszystkie byłyby wyschnięte.
Chłopcy najpierw wkładali do buziek po jednej, dwie poziomki, ale po chwili doszli do wniosku, że lepiej zebrać całą garstkę i wsypać ją do paszczy. Ja zbierałam poziomki "na później", do pojemniczka, który zabrałam. I gdyby nie Krzyś, pewnie zapomniałabym spróbować jak te "mostowe" poziomki smakują. Mój Krzyś nazbierał całą garść najdorodniejszych poziomek i przyniósł mi, żebym je zjadła. Rozczulił mnie tym gestem okrutnie. To były najsmaczniejsze poziomki, jakie kiedykolwiek w życiu jadłam.
Były takie miejsca, w których można było usiąść i przez kwadrans zbierać owocki wokół siebie.
Ze skraju lasu oglądaliśmy "kopalnię piasku". Przestrzeń, na której pozyskiwany jest piasek, zwiększyła się znacznie przez te lata, kiedy mnie tu nie było. Również zalew zwiększył swoją powierzchnię. Michaś i Krzyś bardzo chcieli pobawić się na tych piaskowych górach, ale przypomniałam im, co było napisane na tablicy przy szlabanie. Nie kontynuowali namawiania do podejścia bliżej do tych wszystkich atrakcji.
Na skraju lasu rosło mnóstwo kępek leśnego oregano. Listki były drobniutkie i podsuszone, podobnie jak wszystkie inne rośliny w lesie. Pachniało jednak cudnie, więc z braku grzybów, które nie poradziły sobie z brakiem wody, zaczęłam zbierać zielsko.:)
Trafiłam do kilku miejscówek, w których miałam kiedyś przyjemność znajdować grzyby, ale oprócz wysuszonej ściółki, trafiły się w nich jedynie roślinki. Bawiłam się więc z dzieciakami w rozpoznawanie roślin i dmuchanie dmuchawców. W tej części lasu praktycznie wszystkie poziomki były suszone.
Spotkaliśmy też wyjątkowo powolnego i dającego sobie robić zdjęcia motylka. Właściwie to nie jednego, a kilkanaście. Były tylko w tym jednym miejscu na skraju lasu. Ponieważ nigdy jeszcze tak ubarwionego motyla nie widzieliśmy, po powrocie do domu, przeprowadziliśmy skuteczną akcję identyfikacyjną i wiemy już, że to oblaczek granatek. Według informacji z netu, można go spotkać raptem przez miesiąc w ciągu roku - od połowy czerwca, do połowy lipca. Ten jeden rarytasik nam się trafił.:)
Innych motylków też sporo fruwało, ale były szybsze od aparatu. Udało się jeszcze przydybać parkę, która była tak zajęta soba, że zupełnie nie zwracała uwagi na otoczenie.
Z przedstawicieli owadziego świata było mnóstwo mrówek, które Michałek dokarmiał poziomkami, pomagając im w transporcie owoców z krzaczków do mrowisk. Nie było natomiast brzęczących komarów. To pewnie zasługa totalnej suszy. W sumie to wolałabym mokry las z grzybami i komarami niż las suchy bez komarów i bez grzybów.
Chłopcy, oprócz zbierania poziomek, znajdowali sobie oczywiście mnóstwo różnych ciekawych zajęć w lesie. Krzyś co jakiś czas przypominał sobie, że boli go gardło, ale to jakoś nie przeszkadzało mu w wydawaniu głośnych okrzyków i dobrej zabawie. Odmówił jednak zjedzenia kanapek, a nawet bułeczek czekoladowych, co jest w jego przypadku sygnałem ostrzegawczym, że coś z nim jest nie tak.
Dlatego też, kiedy wczesnym popołudniem zaczął na poważnie marudzić, stwierdziłam, że zakończymy spacer wcześniej niż planowaliśmy i wrócimy do domu.
A na koniec - Ta dam! Nasze grzybowe sukcesy z poziomkowego wyjazdu. Całe trzy sztuki! Dwa śluzowce w stanie zejściowym i jedna suszona szyszkolubka kolczasta.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz