niedziela, 29 grudnia 2019

Ostatni spacer szczawnicki i spełnione marzenie Michałka

     Nadszedł czas na pożegnalny spacer w Szczawnicy. Byliśmy już sami, bo Iwonka z Pawłem i dziewczynami pojechali do domu dzień wcześniej niż my. Wybór kierunku spacerowego był prosty - chłopcy doskonale zapamiętali ubiegłoroczną "burzę śnieżną" na Jarmucie i koniecznie chcieli powtórzyć to przeżycie. Tak naprawdę to nie była to klasyczna burza, bo zabrakło grzmotów, ale śnieg sypał gęsto, a wiatr ścinał z nóg i zatykał paździapy. Nie było łatwo zamówić taką samoą pogodę, ale prawie się udało.

     Od dołu Jarmuty panowały warunki jesienne, więc wycieczkę zaczęliśmy od zbierania uszaków. Co prawda na początku trasy już je nieco przetrzebiłam podczas samotnej wigilijnej wyprawy pozyskowej, ale co nieco zostało. Poza tym, przy pomocy Krzysia włażącego na drzewa i Pawełka posiadającego dłuższe ode mnie ręce, udało się pozbierać te sztuki, którym ja darowałam życie.
    Wyżej uszaczków było więcej, ale nie były już takie jędrne i mięsiste jak te na dole. Mniej wiecej od połowy wysokości Jarmuty temperatura była ujemna i grzybki zamarzły.
    Było też coraz wiecej śniegu i niektórych uszaków nie było widać, bo mokry śnieg najpierw je zasypał, a później dokładnie na nich zamarzł tworząc tylko wypukłości na pniakach. Trzeba było taką wypukłość najpierw odśnieżyć, a dopiero później zebrać grzybki. Pawełek stwierdził, że przydałaby się miotełka, a tak w ogóle to takich zmarzniętych uszaków wcale zbierać nie lubi.
    Mimo tego nielubienia kosił całkiem porządnie i chociaż w tym dniu nie nastawiałam się zbytnio na zbiory, okazało się, ze mamy dwie siatki grzybów.
     Szliśmy coraz wyżej. Michał i Krzyś gnali do przodu nie mogąc się doczekać wymarzonej burzy śnieżnej. Mnie i Pawełkowi aż tak do tego śniegu się nie spieszyło. Prawdę mówiąc, gdyby nie dzieci, to w ogóle bym na szczyt Jarmuty nie szła, tylko pokręciłabym się po zboczach na wysokości, na której panowała jesień. Ale nie było wyjścia; trzeba było podążać za marzeniami chłopaków. A one czekały ze spełnieniem na wysokości.
     Weszliśmy na wysokość, na której rozsiadła się chmura. Widoczność była kiepściutka i padał coraz gęstszy śnieg.
     Michałek i Krzyś byli zachwyceni. Biegali, skakali, przewracali się i tarzali w śniegu.
     Od zabawy na śniegu chłopakom wyszły zaraz rumieńce. Z trudem ich zatrzymałam na chwilę, żeby w nieruchomości wyraźne fotki zrobić.
     Zaraz potem rzucili się do walki trwającej kilka rund - rozpędzali się naprzeciwko siebie, a następnie robili zderzenia na czołówkę. Na początku obydwaj świetnie się bawili, ale kiedy okazało się, że to Krzyś częściej po zderzeniu ląduje na śniegu, przestało mu się podobać. Musiałam przerwać kolejne starcie zanim polały się łzy.
      Doszliśmy do wieży przekaźnikowej. Szczyt Jarmuty został zdobyty.
     Teraz trzeba było zejść w dół, a to wcale nie było takie proste, bo na stromej drodze miejscami zrobiło się bardzo ślisko. Michał i Krzychu nic sobie z tej śliskości nie robili i nadal biegli, przewracając się od czasu do czasu, ale my z Pawełkiem szliśmy powoli, krok za krokiem.
    Śnieg powoli zamieniał się w błoto. Wychodziliśmy ze śnieżnej krainy do lasu jesienno - wiosennego.
    Pożegnała nas czarka całkiem sporych rozmiarów. Michał jej nie darował i pożarł ją na miejscu. Na wiosnę na Jarmucie będzie od czarek czerwono.:)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz