To ostatni weekend w całości spędzony przez Menażerię pod Babią, którą teraz pożegnaliśmy co najmniej na dwa tygodnie. Ale zanim to pożegnanie nastąpiło, spenetrowaliśmy parę orawskich lasów. W sobotę miało być deszczowo, ale poranek wstał całkiem suchy i cieplutki jak na koniec października i górski klimat. Pawełek pojechał do bacówki, żeby zdemontować instalację solarną, która w kwietniu założył, żeby bacówkowym żyło się łatwiej. Ponieważ nie chciał być ograniczony czasem związanym ze zbieractwem leśnym, to pojechał sobie sam, a ja z Miśkiem i Krzyśkiem ruszyliśmy w nieco inną stronę, żeby napełnić koszyki.
Zaraz po zaparkowaniu samochodu wpadliśmy w osikowy zagajniczek, w którym niejednokrotnie można było spotkać się z armią czerwoną. Tym razem przetrwał tylko jeden niedobitek, któremu udało się tak dobrze zamaskować, że ja i Michałek spokojnie koło niego przeszliśmy nawet nie podejrzewając, że się kryje w liściach. Na szczęście mamy naszą tajną broń - Krzysia, którego wzrokowi nic nie umknie. Zatem pierwszego grzybka podczas wyjścia i równocześnie jedynego koźlarza czerwonego, znalazł Krzychu.
Opuściliśmy osikowy gaik i wpadliśmy w las jodłowo-świerkowy. Tu znowu dały o sobie znać doskonale wytrenowane Krzysiowe oczęta, które widziały wszystko, czego ja nie widziałam - pierwsze osiem szlachetniaków padło łupem Krzysia, chociaż to ja pierwsza koło nich przeszłam... Zdecydowanie nie było to miłe. Oczywiście dla mnie, bo dla Krzycha było jak najbardziej.
Na szczęście podczas dalszej penetracji wzrok mi się wyostrzył i dogoniłam Krzysia w ilości znalezionych szlachetniaków. Niemniej mistrzostwo należy się i tak jemu, bo ja nie znalazłam ani jednego, którego on by przepuścił.:)
Nie miałam za to problemu z widzeniem pieprzników trąbkowych, które rosną teraz masowo. Są wszędzie, ale głównie małe drobne owocniki. O tej porze zawsze były już takie na wypasie - giganciaki, których łatwo można było nakosić i zapełnić nimi niejeden koszyk. W tym roku późno zaczęły rosnąć i pełną dojrzałość owocników osiągną za trzy, cztery tygodnie. Jeżeli oczywiście pogoda będzie im sprzyjać i nie przyjdą mrozy, które zduszą je w zarodku. Jestem jednak dobrej myśli, bo to gatunek odporny, dobrze zahartowany i dający sobie radę.
W dalszym ciągu można nakosić rydzów, czyli mleczajów jodłowych. Najwięcej jest co prawda owocników dobrze wyrośniętych, ale są jeszcze świeżutkie i niemal wszystkie zdrowe. Nazbieraliśmy koszyczek mleczajów dla koleżanki, bo ja już ich mam dość w tym roku. A koleżanka się cieszy, kiedy może się zaopiekować nową dostawą.:)
Zaskoczyły mnie bardzo pieprzniki ametystowe. Czekały na nas co prawda tylko w jednej miejscówce, ale było ich kilkanaście sztuk. Wszystkie dorodne, grubiutkie i świeżutkie. Przez ostatnie tygodnie nie trafiałam na nie za wyjątkiem pojedynczych, starych już i skapciałych sztuk.
Trafiliśmy na ogromne stada gąsówek fioletowaych, które rosły w liniach i czarcich kręgach. Były ich setki. Szkoda tylko, że wszystkie już podstarzałe, wyrośnięte, z wywiniętymi kapeluszami. Szkoda, ze nie trafiliśmy na nie tydzień wcześniej. Ale wtedy były pewnie malutkie i dobrze schowane w trawie, trudne do wypatrzenia. Teraz rzucały się w oczy.
Równie bardzo jak z borowików, ametyściaków czy trąbek, ucieszyłam się ze spotkania z niepozornym, niejadalnym grzybkiem - prószykiem brudzącym. Na Orawie spotykam go sporadycznie, bo nie rosną tam dęby, na których najczęściej można go znaleźć. Czasem wyrasta na jakimś innym drewnie liściastym i tak właśnie było w tym przypadku. Na kłodzie leżącej na ziemi było kilka prószykowych "kwiatuszków".
Pogoda postanowiła zrobić zadość prognozom i zaczęło kropić, a później całkiem porządnie padać. Zgodnie stwierdziliśmy z chłopakami, że taki deszcz, to nie deszcz i absolutnie nie będziemy sobie nic robić z tego padania. Założyliśmy na głowy kaptury, a ponieważ było ciepło, zupełnie nie przejmowaliśmy się tym, że nasze bluzy nieco nasiąknęły kropelkami wody.
Kolejnym ciekawym grzybkiem, jakiego spotkaliśmy, był goździeniec robakowaty. Kilkadziesiąt owocników wyrosło na niewielkiej powierzchni i zgodnie z nazwą, prezentowały się jak stado białych robaczków pełzających po mchu.
Zmoczone deszczem grzyby wszelakie wglądały przepięknie błyszcząc się w promieniach słońca. Tak, tak.. Przez chwilę padał deszcz i przyświecało słońce. Zupełnie jak po letniej burzy. Zupełnie nie rozumiem dlaczego nie było na niebie tęczy. Za to wszelkie brązy nabrały idealnego kolorytu czekolady, na co uwagę zwrócił Krzyś i rozmarzył się w zakresie występowania w lasach polskich grzybów czekoladowych. Nie miałby nic przeciwko, gdyby dołączyły do nich grzyby cukierkowe, karmelowe i lizakowe. Dopiero wtedy byłby las bajkowy...
W bajkowy klimat doskonale wpisały się lukrowane muchomory czerwone, których jeszcze sporo można spotkać zarówno w lasach jak i na obrzeżach, w trawie. Coraz więcej jest już jedna owocników zejściowych, a mniej młodziutkich maluchów.
Purchawki gruszkowate miejscami rozsypały się jak drażetki z rozerwanego opakowania. Są jeszcze zupełnie niedojrzałe - Miś i Krzyś próbowali nimi purchać, ale nic z tego nie wyszło. Potrzebują jeszcze trochę czasu, żeby kurzyć zarodnikami pod dotknięciem. Zobaczymy, czy przyroda da im czas na osiągnięcie dojrzałości. Będziemy to sprawdzać.:)
No nie.Tylko zaczęłam czytać a już koniec.Za mało.I opowiesci i zdjęć. A gdzie końcowy koszyczek? Pogoda coraz bardziej kapryśna. Brawa dla Krzysia za jego sokole oczy.Pozdrawiam. Aaa jest nadzieja że jak nie bedzie padało to odwiedzę las,oj mam nadzieje na drugi leśny spacer
OdpowiedzUsuńKońcowe koszyczki umknęły, bo nas jednak trochę pomoczyło i skupiłam się na dotarciu do domu i przebraniu chłopaków. Ale niedzielny koszyk mam uwieczniony.:) Ma być Ewciu ładnie, więc niechaj się uda Twój wypad do lasu. Całuję mocno!
Usuń