czwartek, 19 marca 2015

Koń, jaki jest...

...każdy widzi.
klacz małopolska Latona
    Ale tak naprawdę samo "widzenie" jest tylko wstępem - żeby widzieć naprawdę, trzeba poczuć, a następnie posiąść wiedzę. Dopiero wtedy widzenie zacznie nabierać konkretnych kształtów i stanie się kluczem otwierającym drzwi do świata tych niezwykłych stworzeń. Konie posiadają magię, która owładnęła mną nie wiem kiedy. Do koni ciągnęło mnie od zawsze. Taka się chyba urodziłam, po prostu. Kiedy zaczęłam się zastanawiać, o czym chcę napisać, doszłam do wniosku, że mogłabym snuć opowieść godzinami i muszę wybrać to, co dla mnie najważniejsze.

klacz małopolska Latona, folblut Ramzes
     Dzieckiem w kolebce będąc, mogłam tylko marzyć i śnić o galopujących koniach. Czasy były inne i konie były dostępne właściwie tylko dla "resortowych dzieci". Najczęściej widywałam konie ciągnące wozy wyładowane węglem albo rozmaitymi płodami rolnymi. Z opowieści mojej mamy wiem, że, kiedy mnie tylko nie upilnowała na targu, pakowałam się pod konie stojące cierpliwie i przeżuwające obrok z worków zawieszonych na głowach. Raz nawet podobno zasnęłam trzymając w łapkach ogromne kopyto. Jakoś udało mi się przeżyć te pierwsze niebezpieczne spotkania z końmi i mogłam sobie dalej marzyć o przyzłych moich koniach.
klacz małopolska Latona, folblut Ramzes
    Kiedy byłam w ósmej klasie (tak, tak, kiedyś taka klasa), zarobiłam swoją pierwszą kasę, której starczyło w sam raz na podstawowy kurs jazdy konnej w jednym z nielicznych, powstających wówczas prywatnych klubików. Pamiętam doskonale swoją pierwszą jazdę. Najpierw jakaś dziewczynka, młodsza ode mnie, pomogła mi wyczyścić i osiodłać konia. Pomstowała przy tym okrutnie, że musi się zajmować jakąś początkującą fajtłapą. Kiedy już koń był gotowy do jazdy, dowiedziałam się, że mamy jechać (ja i trzy inne dziewczyny) na spacer do lasu. Stwierdziłam, że to świetnie. Wszak oglądałam parę filmów, w których jeździli na koniach, więc czemu ja bym tak miała nie móc??? Zaczęło się od tego, że mój koń stwierdził, że wcale nie ma ochoty iść z resztą i został sobie spokojnie przed stajnią, a ja biedna nie wiedziałam jak go wprawić w ruch. Kiedy pozostałe konie były już w znacznej odległości, mój stwierdził, że będzie jednak lepiej, jeśli do nich dołączy. I co pomyślał, uczynił szybko. W czasie tej pierwszej jazdy zaliczyłam wszystkie tempa, wjazdy pod górę i zjazdy po stromiznach, a nawet skok przez zwalone drzewo. Miałam wrażenie, że moje towarzyszki robią wszystko, żebym tylko zaliczyła glebę. Nie dałam się. Z siniakami na całych nogach (rzucało na po siodle masakrycznie), z rękami zdartymi do krwi od trzymania się za grzywę i cokolwiek się dało, wróciłam na stajenne podwórko i byłam w dodatku najszczęśliwszą Dorotką na świecie. Dzisiaj taka jazda dla kursanta byłaby powodem do sprawy w sądzie. Wtedy było to na porządku dziennym. Po tym pierwszym razie moje jazdy były zdecydowanie spokojniejsze i mogłam powoli nauczyć się podstaw. Po opłaconym kursie zaczęłam pracować w stajni w zamian za jazdy. Nie była to lekka robota, ale warto było.
Oka
    Przyszedł wreszcie czas, żeby mieć konia własnego, który byłby mój i tylko mój. Okazja wlazła mi sama w ręce. I tak, będąc po zdanej maturze stałam się posiadaczką młodej, skrzywdzonej już przez los Oki. Pewnie czytający pomyślą sobie tak: starzy wyłożyli kasę, laska kupiła sobie konia, bo miała taką fantazję. Ale to nie tak. To były inne czasy. Ja nawet porządnego roweru nie miałam, a kupiłam konia (za pożyczone pieniążki) i tym samym dołączyłam do elitarnego klubu posiadaczy prywatnych koni. A było ich niewielu. I posiadanie swojego konie było uznawane w nowobogackich kręgach za pewną nobilitację. Ale ja do tych kręgów nie należałam - musiałam zapracować na oddanie długów, utrzymanie konia i jeszcze trochę na siebie (wszak każdy ma jakieś potrzeby inne od duchowych). Dwukrotnie Oka została matką - jej źrebaki trafiły do obcych ludzi w zamian za utrzymanie jej samej. I ja pracowałam na nią ile tylko mogłam. Moi rodzice dowiedzieli się, że mam własnego konia po pięciu latach. W zasadzie było im to obojętne, skoro ich to nic nie kosztowało.
   Oka zdążyła poznać moje dzieci i nauczyć je podstaw obcowania z dużym i niebezpiecznym zwierzęciem, jakim jest przecie koń. Nie ma jej już z nami. Ze mną była ponad połowę mojego ludzkiego życia i prawie całe swoje życie końskie. Był taki czas, kiedy stała się jedynym punktem zaczepienia w rzeczywistości, dzięki czemu możecie obecnie czytać to, co czytacie.
folblut Ramzes
    Koń jest dla mnie ucieleśnieniem mocy i siły (kłania się naturalizm albo "Gwiezdne wojny" - co kto woli), niezależności, wolności, piękna, gracji, dobra, radości życia i cholera wie czego jeszcze. Ja nie wiem, wy nie wiecie - znaczy się niemożnością jest ujęcie tego w słowa. Kiedy widzę galopujące stado rozwianych grzyw i błyszczących pod spocona skórą mięśni albo gnam przez bezkresną łąkę w dzikim galopie i tło się rozmywa, a w realu jestem tylko ja i koń, a właściwe "końja", czuję przebiegające wzdłuż kręgosłupa dreszcze emocji. Tak było od zawsze. Myślałam, że z czasem takie reakcje znikną, ale tak się nie stało. Myślę, że starożytni właśnie takie ulotne chwile określali mianem katharsis. Jazda to dla mnie również poszukiwanie wolności, która w dzisiejszym świecie staje się coraz bardziej ograniczona. Mogę wtedy wyjść poza ramy codziennych zmagań z rzeczywistością i naładować się siłą, która pozwala nadal pozostać sobą w zmieniającym się świecie.
folblut Ramzes, klacz wielkopolska Oka
    Przez wiele lat pracy z różnym końmi wypracowałam swój własny styl, którego nie można dopasować do żadnej z doktryn stosowanych w jeździectwie. Moje konie muszą być przede wszystkim bezpieczne dla każdego człowieka, który ma z nimi kontakt. Sposób jest prosty - wystarczy okazać swoje zaufanie i nie bać się, a one wiedzą, ze przychodzi przyjaciel. Na jeździe wymagam bezwzględnego posłuszeństwa. I konie to akceptują, jeżeli tylko mają określone i konsekwentnie egzekwowane reguły gry. Posłuszeństwo ma jednak wynikać nie ze strachu przede mną, ale z bezwarunkowego zaufania do mnie, moich postanowień, poleceń. Z drugiej strony - moje bezpieczeństwo zależy od zaufania do konia, który dużym i silnym zwierzęciem jest. I jeszcze jedno - jazda ma sprawiać przyjemność nie tylko mnie, ale i stworzeniu, które mnie nosi. Myślę, że moje konie są szczęśliwe - wszak wygrały los na loterii trafiając w moje łapy.:)
kuc pony Felicja
    Chciałabym bardzo, żeby moje dzieci pokochały konie tak jak ja. Miały taką możliwość jeszcze przed narodzinami, mają teraz. I chociaż jazda na koniu jest dla nich czymś oczywistym, czego należy się nauczyć (dziwią się, że ktoś dorosły może nie umieć jeździć na koniu), nie pałają jakimś szczególnym entuzjazmem w kierunku pozyskiwania nowych umiejętności.
kuc pony Felicja
klacz wielkopolska Oka
   Liczę na to, że chociaż jeden będzie kontynuował moją pasję. Zobaczymy. Na razie staram się ich przekonać do korzystania z możliwości jakich ja sama nie miałam.

5 komentarzy:

  1. Punkt widzenia dziecka realizującego marzenie rodzica :) : Moja mama w dzieciństwie chciała grać na fortepianie, ale nie miała nigdy ani pianina ani pieniędzy na naukę gry. Dlatego ja i moja siostra obowiązkowo musiałyśmy uczyć się gry na pianinie. Traktowałam to jako obowiązek, nieco buntowniczo, i nie chciało mi się ćwiczyć. A jednak dużo mi to dało. Dzięki temu zaszczepiła mi miłość do muzyki i śpiewu, wykorzystałam znajomość nut śpiewając w kilku chórach i grając na gitarze. Umiejętności pozyskane wtedy wykorzystuję do dziś. Dlatego jestem zwolennikiem teorii że nigdy nie wiemy co nam się w zyciu przyda i kiedy, dlatego należy wykorzystywać każdą okazję, żeby zdobyć jakąś wiedzę i umiejętności. Może Michałek i Krzyś nie mają teraz zamiłowania do koni, ale kiedyś Ci podziękują. :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Mam nadzieję, że kiedyś będą zadowoleni z posiadanych umiejętności. Ja ich nie chcę zmuszać do jazdy, ale złapałam się na tym, że stosuję przekupstwo, żeby ich zachęcić. Bardzo chętnie wsiadają na konia, żeby jechać na nim na spacer, zamiast chodzić na własnych nogach (najlepiej jak konia prowadzi mama, bo nie trzeba się już zupełnie wysilać), ale już samodzielna praca na ujeżdżalni jest traktowana jak kara. W poprzednia niedzielę wołałam Michałka, żeby wsiadał na Ramziatego i usłyszałam jak krzyczał do Zosi: "Niestety, nie mogę z tobą robić kanapek z błota, bo znowu muszę jeździć na koniu". (Zosia wypełniła już obowiązek wcześniej; jej mama też ma konia i uczy córkę jeździć). Pocieszam się tym, że dzieci naszych znajomych koniarzy w większości zaczęły chcieć się uczyć, kiedy były starsze od Michałka i Krzysia. Jak będzie w ich przypadku, czas pokaże.:)

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie da się przewidzieć, czy Twoja metoda odniesie skutek. Mogą pokochać, mogą znielubić. Ale na pewno cenne jest to, że dajesz dzieciom szansę i ciekawe życie. Mogą wybrać. Mają w czym. Jesteście wspaniała rodziną. Przynajmniej tak oceniam po tych nielicznych obserwacjach.

    OdpowiedzUsuń
  4. Ja też uważam, że jesteśmy wspaniali.:) Zmusić do pokochania się nie da, ale umożliwiać poznanie warto.

    OdpowiedzUsuń
  5. Razem z żona kochamy konie. Mieszkamy na wiosce. Uważam, że lepiej jest mieć konia niż samochód. Mieliśmy kiedyś auto, ale oddaliśmy je do kasacji w Bydgoszczy. Mają tam usługi złomowania aut w dobrej cenie. Teraz nie mając auta, jeździmy na naszym koniu lub na rowerze.

    OdpowiedzUsuń