"Mamowe łóżko" stało się w naszej rodzinie pojęciem kultowym. Nie jest to oczywiście zasługa mamy. lecz dzieci, które do tego łóżka przyłażą i traktują jak przynależną im część Wszechświata. "Mamowe łóżko" jest wszędzie tam, gdzie sypia mama - w domu, w pensjonatach, hotelach, agroturystykach, czy na koi podczas jeziornego żeglowania. Może być twarde, niewygodne i ciasne, ale i tak stanowi obiekt nocnego pożądania i wędrówek.
Ten wpis będzie o moich doświadczeniach, skonfrontowanych z teoriami prezentowanymi w różnych poradnikach, kierowanych głównie do rodziców - nówek. I o znaczeniu przytulania, nie tylko dla najmłodszych.:)
Jeszcze przed narodzinami Michałka naczytałam się porad jak to najlepiej nauczyć dziecko od początku sypiania we własnym łóżeczku. Dzięki temu miałem uniknąć szeregu problemów - przede wszystkim nie zmiażdżyć maluszka własnym cielskiem, nie zaniedbać Pawełka, mieć wystarczającą przestrzeń do wyspania się i takie tam. Nie bez znaczenia były też, według wspomnianych wspomagaczy rodzicielstwa, względy higieniczne - wszak pościel i ubranka dziecka, prane w specjalnych płynach miały być doskonalsze niż nasze "dorosłe" rzeczy. I takie biedne maleństwo po spaniu z rodzicami, mogłoby dostać wysypki, alergii, atopowego zapalenia skóry i nie wiadomo czego jeszcze. Brrr... Na samą myśl cierpła skóra. Toż to wszystkie plagi egipskie mniej szkód by temu dzieciątku wyrządziły!
Pomna tych wszystkich przestróg, uczyłam Michasia sypiania we własnym łóżeczku. Wstawałam do nocnych karmień, czekałam aż zaśnie na moich rękach i odkładałam do jego przytulnej norki w czyściutkiej dziecięcej pościeli. Pawełek namawiał mnie wielokrotnie, żebym zabrała żarłoka do nas, to mi będzie łatwiej, ale ja się uparłam i działałam według własnego planu. Michałek nie miał ani jednej kolki, ani żadnych innych noworodkowo - niemowlęcych przypadłości i sypiał bardzo spokojnie. Jak wspominam tamten okres z perspektywy czasu, to uważam, że z nim to było jak w bajce.
W wyniku tych działań mój cel został osiągnięty. Ależ byłam dumna, że mój roczniak bez problemów sypia w swoim łóżeczku, podczas gdy rodzice jego rówieśników borykają się z trudnościami w wyprowadzeniu swoich pociech do ich własnych łóżek. Michałek do nas nie przychodził, ale tylko do czasu, kiedy nauczył się chodzić, a z łóżeczka zostały usunięte szczebelki, co umożliwiało mu wyjście i swobodne przemieszczanie się po mieszkaniu. Początkowo tupot małych, bosych stópek budził mnie co kilka nocy. Z biegiem dni, miesięcy i lat stał się integralną częścią mojego "spania". Ale zostawmy na razie Michałka, żeby Krzychu nie poczuł się zbytnio odrzucony na drugi plan.
Krzychu od początku był mamincyckiem, a ilością marudzenia, kolek i rozpaczliwego płaczu mógłby obdzielić z dziesięcioro dzieci. On musiał z nami sypiać od początku, bo inaczej nie spałoby z nami pół bloku. I tak się układaliśmy w czwórkę w jednym wyrku na podobieństwo śledzi w beczce. Krzyś, leżąc obok mnie, musiał mieć buzię zatkaną podajnikiem mleka albo nimomem (nimom=smoczek), ewentualnie leżeć na brzuchu moim lub Pawełka. A najlepiej było, kiedy zdołał wyegzekwować wersję dwa w jednym. Eksmitowanie Michałka było wtedy dla mnie największym marzeniem. Ale jak go wyrzucić, kiedy młodszy brat jest non stop niuniany w "mamowym łóżku"??? (Wtedy ten zwrot się upowszechnił.) No normalnie się nie dało.
Mijały miesiące i mniej więcej po roku Krzychu zdecydował, że będzie sypiał u siebie. Zredukował liczbę pobudek do 2 - 4 w ciągu nocy (w jego wydaniu to już był luksus), a jego poczucie własności i swojego miejsca wzrastało z każdym dniem. W pewnym momencie nie chciał nawet przychodzić do "mamowego łóżka" na poranne przytulanki.
Dość już tych retrospekcji. Wróćmy do tego, co tu i teraz. Nadal, co noc, między 12.00, a 1.00 słyszę tupot nieco już większych bosych stópek, a za chwilę czuję ciepłe ciałko wtulające się we mnie z całą siłą dziecięcej ufności i miłości. Jeśli do godziny 2.00 Michaś nie przyjdzie, budzę się i czekam. Idę sprawdzić, czy jeszcze oddycha i wracam na swoje miejsce, żeby nadal czekać. Zasypiam porządnie dopiero wtedy, kiedy wreszcie jest obok mnie. Od pewnego czasu co kilka nocy Krzychu też się loguje w mamowym łóżku i obłapia mnie z drugiej strony. Zdarza się tak, że jeśli Krzychu przydrepta wcześniej od starszego brata, to ja wędruję do Michałka, kiedy się przebudzi i śpię u niego. Raz, po tak spędzonej nocy, Krzyś, siedząc w "mamowym łóżku" i dumnie wypinając pierś, powiedział do brata grzebiącego się we własnej pościeli: "Michałku, ty gapcio, byłem pierwszy w mamowym łóżku!" Pomyślałam sobie wtedy, że jak zaczną traktować przychodzenie do mnie jak sport i robić to na wyścigi, to będzie już całkiem kiepsko. Na szczęście , jak na razie, rywalizacja w tym zakresie się nie rozwnęła.
Bywa też tak, że Pawełek, skopany bezlitośnie przez młodszą menażerię, salwuje się ucieczką, żeby się przyzwoicie wyspać. Pomstuje wtedy okrutnie na swoje potomstwo i obiecuje, że następnym razem przeprowadzi brutalną eksłóżkownię. Ten następny raz jeszcze jednak nie nadszedł i Pawełkowi musi na razie wystarczyć plan słodkiej zemsty na synach, który ma zamiar zrealizować, kiedy już będą nieco starsi.
Kilkakrotnie pytałam Michałka, po co właściwie przychodzi do "mamowego łóżka", skoro ma u siebie pościel z Bobem budowniczym, maskotki i mnóstwo miejsca do nocnego rozkopywania i wymachiwania wszystkimi odnóżami.
- Żeby się do ciebie przytulać mamusiu - i małe łapki splatają się na mojej szyi. A Krzyś dodaje, że też się przecież chce przytulać. I co tu takim gadom odpowiedzieć, skoro PRZYTULANIE jest najważniejsze.
Kiedy ja byłam dzieckiem, brakowało mi takich przytulasów. Chcę, żeby Michaś i Krzychu nigdy takich braków nie mieli. A może nadrabiam zaległości, bo Pawełek mówi, że nie wie komu to sprawia większą przyjemność - dzieciom czy mamie. :)
Zapewne niedługo nadejdzie czas, kiedy chłopcy sami odejdą bezpowrotnie do własnych legowisk, ale poczekam, aż sami zdecydują, że już na to pora.
Madrascie,kobieto!
OdpowiedzUsuńNie wszyscy mają tak dobre zdanie na ten temat.;) Dzięki.:)
Usuń