Poranek ostatniego dnia kwietnia okazał się mroźny - trawę przed domem pokrywała gruba warstwa szronu, a termometr zjechał do czterech kresek poniżej zera. W domu też ciepło nie było, więc zapadła decyzja, że wybierzemy się dzisiaj do cieplejszego klimatu. Odpaliliśmy Doblowoza, który posłusznie zawiózł nas w głąb Słowacji, na południe.
Na skraju gigantycznej, zielonej łąki rozdzieliliśmy się - męska ekipa poszła sobie wygodnie po trawce, podskubując co kilka kroku listki świeżutkiego szczawiu. Ja i Iza wbiłyśmy się jak tarany w krzaczory rosnące na obu zboczach urokliwej doliny.Chyba nietrudno odgadnąć w jakim celu.
Na tym terenie rosły licznie piestrzenice olbrzymie i smardzówki. Rosły wtedy, kiedy miały sprzyjające warunki i ochotę na rośnięcie oczywiście. Dzisiaj te wymagania nie zostały spełnione i po chwili poszukiwań zaczęłyśmy z Izą focić kwiatki, których nie brakowało. Najpierwsze rzuciły się w oczy jaskrawożółte jaskry, których na terenach naszych codziennych spacerów jeszcze nie ma.
Rozdzieliłyśmy się z Izą - ja poszłam górą, ona doliną. W taki sposób można spenetrować większą przestrzeń w tym samym czasie. A nam bardzo zależało na znalezieniu czegokolwiek grzybowego. Ja trafiłam na dwie sztuki niejadalniaków i dalej wypatrywałam kolejnych oznak grzybowego życia.
Były jednak tylko kwiatki... Kiedy po raz kolejny pochyliłam się nad kopytnikiem, aby zobaczyć jego niepozorne kwiatuszki, tuż obok zlokalizowałam interesującego mnie grzybka.Smardzówka doznała już potężnego uszczerbku na swojej smardzówkowatości, a w ściółce obok czaiły się jeszcze trzy pazerne ślimaki, gotowe do ataku. Uchroniłam biednego, samotnego grzybka przed wrogą armią ślimaczą i ukryłam go w koszyczku.
Mimo wytężania wzroku nie dostrzegłam więcej smardzówek w bliższej i dalszej okolicy. Musiałam się cieszyć z tej jednej jedynej. Idąc wśród leśnych fiołków, dotarłam na skraj lasu i wkroczyłam na zielony dywan wyścielający polanę śródleśną.
Skierowałam się w stronę dwóch wielkich paśników, koło których miało nastąpić spotkanie z porzuconą menażerią.
Kiedy dotarłam na miejsce, czekali już wszyscy, razem z Izeczką. Okazała się, że Iza znalazła aż trzy smardzówki!!! Była lepsza ode mnie! tego nie mogłam odpuścić, więc nakarmiwszy dzieci, wydarłam do lasu na zboczu po drugiej stronie doliny.
Nie brakowało za to kwiatów rozmaitych, wśród których prym wiodły szczawiki zajęcze i kokorycze puste.
Nic nie znalazłam, więc niepocieszona wróciłam do odpoczywających na pniu pozostałych członków ekipy. Krzychu i Michałek urządzili sobie zawody w biegach do paśników. W jednym z nich Krzychu dał się nawet na chwilę uwięzić, upewniwszy się najpierw, że żadna sarenka ani tym bardziej dziki wilk, nie przyjdą na posiłek.
Michałek, który nie chciał włazić do paśnika, wspiął się po drabinie do wysokiej ambony stojącej nieopodal Krzyś chciał dorównać bratu, ale ma na razie za krótkie nóżki, aby pokonać duże odległości pomiędzy szczebelkami.
Wróciliśmy do naszego, zimniejszego klimatu. Obowiązkowo, w przygranicznym lesie trzeba było odwiedzić znajome uszka czarne, które przetrwały w doskonałej kondycji mimo suszy.
Trafiła się też jedna piestrzenica kasztanowata, którą uwieczniłyśmy obydwie z Izą. Na koniec chłopcy pozyskali żywicę ze świerka, którą wieczorem włożyli do ogniska celem zrobienia zadymy. Nie wiem już co lepsze - czy robienie bursztynu, czy tez produkcja dymu...
Chociaż grzybków było niewiele, dzisiejszy spacer okazał się niezwykle przyjemny. Jutro ruszamy na kolejne podboje orawskich ziem.
Życzę Wam Dorotko o Izeczko jutro wspanialszych grzybków :-)
OdpowiedzUsuńDzięki.:) Dołożymy starań, żeby Twoje życzenie się spełniło.:)
OdpowiedzUsuń