Dużą łódką, jaką pływamy po Mazurach, nie da się wpłynąć w trzciny i zobaczyć tętniące tam życie. A przecież większość ptaków, zwłaszcza w czasie wychowywania młodych, najchętniej przesiaduje właśnie w takich, mało dostępnych zaroślach. Dlatego też, corocznie, przynajmniej raz, pożyczamy rowerek wodny, aby wpłynąć nim w szuwary. Zapewne kajak byłby lepszy, bo cichszy, ale nie dałoby się zabrać pasażerów - Michałka i Krzycha.
Wczoraj, w Krzyżach zorganizowaliśmy taką właśnie rowerkową wyprawę na piracką wyspę skarbów. Krzychu początkowo był przerażony perspektywą płynięcia na płaskim pokładzie, ale wizja spodziewanych zdobyczy sprawiła, że po chwili zapomniał o strachu.
Płynęliśmy wśród przybrzeżnych trzcin, robiąc sporo hałasu pedałami poruszającymi nasz pojazd. Ptaki najczęściej były szybsze od nas i zanim zdążyliśmy je sfocić, skrywały się w zaroślach, by za chwilę ponownie wyjrzeć z ciekawością i sprawdzić, czy zgrzypiący potwór już sobie poszedł.
Wypatrywaliśmy też grążeli, których w tamtym rejonie jest mnóstwo. Na ich przykładzie doskonale widać, jak w tym roku natura opóźniła swój rozwój. Odkąd bowiem sięgnę pamięcią, czyli od czasu, kiedy zaczęłam przyjeżdżać na Mazury, w pierwszej połowie czerwca, grążele były już pięknie rozkwitnięte i można je było podziwiać w pełnej krasie. Tymczasem teraz raptem kilka pączków zaczęło rozchylać płatki, pokazując światu, co kryje się pod zielonymi osłonkami. Przeważająca większość jest jeszcze głęboko pod wodą i czeka na kolejne ciepłe dni.
Chłopakom szybko się znudziło oglądanie stacjonarnych grążeli i uciekających przed nami ptaszków, szczególnie, że niedaleko czekała wyspa, na której piraci NA PEWNO ukryli DLA NAS jakieś skarby. Kiedy już dopływaliśmy do zacisznej zatoczki Pod pięknym korzeniem, coś nas zaczęło hamować, a ster przestał prawie działać. Na szczęście byliśmy już na płyciźnie, więc Pawełek wyskoczył do wody i siłując się ze stawiającym opór rowerkiem, doholował nas jakoś do brzegu.
Młodsza menażeria zajęła się szukaniem skarbów - muszelek, a my z Pawełkiem zajęliśmy się oględzinami pojazdu, którym przecież jakoś trzeba będzie wrócić. Zauważyłam, że w ster wplątana jest jakaś linka, która od naszego rowerka, ciągnie się w szuwary. Dość łatwo udało nam się wyplątać ją z mechanizmu rowerkowego, ale przecież trzeba było sprawdzić dokładnie o co tu chodzi, dlaczego nas ktoś chciał na tej pirackiej wyspie uwięzić?
Idąc po nitce do kłębka albo prościej - od rowerka, którym przypłynęliśmy, w szuwary, gdzie skrywał się drugi koniec linki. Okazało się, że to nie piraci, tylko zwykły kłusownik - długa na kilkanaście metrów linka, była wyposażona w obciążniki w postaci sześciennych kamieni oraz w 14 haczyków zaopatrzonych w przynęty w postaci małych rybek.
Nie zostawiliśmy naszego znaleziska na miejscu - potraktowaliśmy je jak zdobycz wojenną. Gdyby nas bowiem linka nie zaatakowała i nie próbowała nas unieruchomić na wyspie, na pewno nie zauważylibyśmy kłusowniczych zastawek. Teraz jesteśmy posiadaczami mocnej linki (którą trzeba będzie rozplątać) oraz 14 haczyków, których pewnie nigdy nie wykorzystamy zgodnie z ich przeznaczeniem.
W czasie, kiedy ja z Pawełkiem zajmowaliśmy się psuciem kłusowniczej pułapki, chłopcy pozyskali całe wiaderko muszelek. Mogliśmy odpłynąć z zatoczki w kierunku drugiego, znanego nam miejsca na pirackiej wyspie. Mechanizm rowerka, uwolnionego z sieci, działał bez zarzutu i bez problemu opłynęliśmy połowę wyspy, aby wylądować pod wiszącym konarem, pozbierać następne muszelki i podziwiać bogactwo jeziora w postaci milionów malutkich rybek żerujących w ciepłej, płytkiej przybrzeżnej wodzie.
Nie pozostawało już nic innego jak tylko powrót do portu. Dopłynęliśmy rowerkiem do Krzyży, później łódką do Nidy, a dzisiaj Doblowóz dowiózł nas do krakowskiego domku. Koniec mazurskich wakacji na ten rok.:)To już ostatnipost pisany na Mazurach. Jesteśmy w Krakowie i ziajemy gorącym miejskim powietrzem. Ale już niedługo powiemy "Ahoj!" kolejnej wakacyjnej przygodzie.:)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz