Drugi piątek z rzędu zaczął się cudnie. Przymroziło tylko konkretniej niż tydzień temu, ale słoneczko operowało ostro na nieboskłonie od samego świtu. Nie potrafiłam pozostać obojętna na takie urocze wezwanie do wędrówki i znowu poszłam sobie okrężną drogą.:) Miałam co prawda lekkie wyrzuty sumienia, że tak sobie pozwalam na delikatną bumelkę, ale szybko je uciszyłam przywołując bardzo mądre stwierdzenie, że powinno się być dla siebie dobrym. No to byłam i sobie poszłam w kierunku Zakrzówka.
Szybciutko stwierdziłam, że strój mam nie za bardzo adekwatny do temperatury, więc po szybkim rzucie okiem na zalew, wybrałam trasę po stromiznach, żeby się nieco rozgrzać.
Na górze było bieluteńko - gruba warstwa szronu pokryła wszystkie okoliczności przyrody usztywniając je w bezruchu. Okrążyłam połowę byłego kamieniołomu i weszłam do lasku, gdzie miałam nadzieję spotkać jakichś przedstawicieli grzybowego świata.
Moje oczekiwania zaczęły się spełniać tuż za pierwszą linią drzew. Zmrożona ściółka chrzęściła donośnie pod moimi stopami, a ja rozglądałam się za mrożonkami. Pierwszą kępkę sztywnych zimóweczek dostrzegłam na szczycie pieńka po złamanym przez wiatr drzewie. Wcisnęły się pod korę i wydobycie ich z takiego miejsca w stanie całkowitego zmrożenia było niewykonalne. Poza tym były jeszcze maleńkie, więc darowałam im życie.
Kolejne rosły rządkiem na drzewie leżącym na ziemi - one też pozostały w lasku.
W kolejnych punktach czekały na mnie niewielkie rodzinki znacznie lepiej wyrośniętych grzybków. Najdziwniejsze miejsce do życia wybrała sobie grupka z poniższego zdjęcia. Grzybki te wyrosły od spodu pnia, który nie padł całkowicie na ziemię, tylko zawisł w połowie drogi zahaczając koroną o sąsiednie, rosnące drzewa. Miałam zatem zimówki centralnie nad swoją głową na wysokości ponad trzech metrów. Nie było szans, aby dosięgnąć je ręką, a fotkę mogłam zrobić tylko dzięki zoomowi i dopaleniu lampą.
W miejscu, gdzie słońce mocniej punktowo przygrzało, wierzchnia warstewka szronu roztopiła się i kapelusiki zimówkowe zrobiły się mokre i błyszczące, doskonale widoczne z dużej odległości.
Tuż obok rosły zmarznięte na kamień łyczniki późne w podeszłym już wieku. Chciałam zrobić fotki, na których byłoby widać charakterystyczny dla tego gatunku żółtawy trzon, ale nie dało się odgiąć kapeluszy, aby było widać co jest pod ich osłoną, a wyrywać ich nie chciałam, bo nie miałam zamiaru ich pozyskiwać.
Dla odmiany boczniaki prezentowały najlepiej właśnie trzony. Były tylko trzy owocniki, które rosły na wysokości przekraczającej moje możliwości sięgnięcia ręką. Ale wyglądały tak kusząco, że postanowiłam je zdobyć. W tym celu wzięłam długi patyk leżący na ziemi i podjęłam próbę strącenia grzybków na ziemię. Niestety, patyk był spróchniały i rozpadł się na kilka kawałków. Podobny los spotkał jeszcze dwa patyki, aż wreszcie trafił mi się odpowiedni. Podskakiwałam pod drzewem celując po raz kolejny do upatrzonej zdobyczy... Musiało to wyglądać co najmniej intrygująco - na alejce stała pani spacerująca z psem i najwyraźniej przyglądała mi się od dobrej chwili. Ja ją zauważyłam dopiero wtedy, kiedy podnosiłam z ziemi moje, z trudem zdobyte boczniaki sztuk trzy.:)
Zadowolona z dobrze wykonanego zadania wsadziłam grzyby do torebki i pognałam dalej, wybierając już właściwy kierunek. Dalej wszystko było pokryte szronem. Zatrzymałam się jeszcze na moment, aby obfocić parę oszronionych elementów urokliwego otoczenia i musiałam kończyć mój spacering.
piękny spacer w takie początkowe zimowe dni ,bo jeszcze nie szczypie a już szronowo
OdpowiedzUsuńA jak jeszcze dołączy do całości szadź, robi się całkiem bajkowo.:)
Usuń