Nowy Rok trzeba zacząć aktywnie, żeby przez kolejne 365 dni tak właśnie spędzać czas. Menażeria, która co prawda nie dotrwała do sylwestrowo - noworocznej północy, ale i tak położyła się do łóżek później niż zwykle, wcale nie miała ochoty opuścić cieplutkich łóżeczek, zwłaszcza, że na zewnętrzu temperatura powędrowała głęboko na niebieską stronę. Poranne kitwaszenie w pościeli trwało zatem wyjątkowo długo, ale nie nalegałam zbytnio na przyspieszenie, bo w wolnym dla wszystkich dniu mogliśmy sobie pozwolić na pewne opóźnienie w wyruszeniu na noworoczny spacering (wszak żadne grzybki nie były zagrożone przez innych pazerniaków).
Poranek mglisty, ale z perspektywą słońca wstawał równie wolno jak moja menażeria. Później dopiero komputer powiedział Pawełkowi, że to nie zwykła mgła, tylko krakowski smog, który w mało wietrzne dni panoszy się pod Wawelem w najlepsze. Ale cóż... My się "smoka" przesadnie nie boimy, bo i tak wobec niego jesteśmy bezradni. Nie dołożyliśmy się dzisiaj do jego wzmocnienia, bo samochód pozostał w garażu, a my, po śniadanku ruszyliśmy w kierunku Zakrzówka.
Ścieżkę zdrowia rozpoczęło "betonowanie". Kilka lat temu, przy głównej trasie wiodącej w kierunku zalewu zostały postawione betonowe kawałki murku. Początkowo stały pionowo i przy każdym spacerze trzeba było Michałka i Krzycha wystawiać na górę "betonów", a po zrobieniu kilku kroków (z trzymaniem za rączkę), zestawić. Po upływie czasu wszystkie betonowe elementy zostały powalone rękami osiedlowych mocarzy i obecnie chłopcy śmigają po nich niczym kozice.
Niepotrzebna jest już asekuracja - wystarczy reagować na okrzyki nawołujące do podziwiania sprawności małych sportowców. I oczywiście trzeba uwiecznić ich dokonania, bo później chętnie oglądają w domu zdjęcia i licytują się, który z nich sprawniej pokonywał przeszkody.
Ja zajęłam się kibicowaniem dzieciom, a Pawełek oddał się foceniu szadzi osadzonej na drzewach, krzewach i trawach.
Kawałek dalej trafiliśmy na naturalną ślizgawkę powstałą na powierzchni rozległej kałuży. Chłopcy nie bardzo wiedzieli jak sie na niej ślizgać i musiałam im pokazać jak się to robi. Jeszcze pamiętam;). Jak już załapali o co chodzi, jeździli na butach tam i z powrotem. Trzeba ich było pogonić do dalszego spaceru.
Zeszliśmy też nad wodę w miejscu, gdzie zazwyczaj w Nowy Rok pławiły się krakowskie morsy. Tym razem temperatura wystraszyła nawet tych najgorętszych miłośników lodowatej wody. Zalew jest nadal płynny - woda na dużej powierzchni nie zamarzła mimo sporego mrozu.
Wyszliśmy z powrotem na utarty szlak, na którym zamarznięte kałuże zapraszały do kolejnej zabawy - przetrenowane już na stajennym podwórku rozwalanie lodu przy pomocy kamieni. W pobliżu udało się ze zmrożonej ziemi uwolnić tylko jeden głaz, więc chłopcy rzucali nim na zmianę, aby rozwalić twardy lód.
Słoneczko wędrowało po nieboskłonie coraz wyżej, ale okoliczności przyrody wciąż pozostawały pokryte grubą warstwą szronu. Trochę żałowałam, że nie było konkretnej szadzi, która wyglądałaby uroczo zarówno w naturze jak i na fotkach, ale i tak było pięknie.
Na skałce, na której ćwiczą wspinacze, zawisł jeden zaledwie miłośnik tego sportu, który zatrzymał się w wędrówce na górę i rozmawiał przez telefon. Echo niosło głos tak dobrze, że słyszeliśmy dokładnie każde słowo prywatnej rozmowy, chociaż szliśmy kilkadziesiąt metrów od skalnej ściany, którą widzicie na poniższej fotce.
Wkroczyliśmy wreszcie na grzybowy teren i zaczęłam się uważniej rozglądać - wszak znalezienie jakiegokolwiek grzybka w Nowy Rok jest obowiązkowe. I jakikolwiek się znalazł... Jednakże znaleziska nie zachwycały ilością ani jakością - obeschnięte i zmrożone, pojedyncze zimówki i uszaki oraz kępka zejściowych maślanek wiązkowych to byli wszyscy reprezentanci królestwa fung, jacy znaleźli się na naszej noworocznej drodze. Ponieważ jesteśmy optymistami, powiem tak - lepsze takie niż żadne; trzeba się cieszyć ze wszystkiego, co daje nam natura, bo najwidoczniej tylko tyle dać może w danym momencie.:)
Obeszliśmy zalew, pobuszowaliśmy trochę po lasku i skierowaliśmy się w stronę ruczajskich łąk. Słoneczko osiągnęło najwyższy punkt na nieboskłonie, ale mróz nie dał za wygraną - trzymał cały czas mocno.
Działanie południowych promieni dało się zauważyć jedynie na owocach dzikiej róży, które od naświetlonej strony straciły swą szronową pokrywę. Jak stwierdził Krzyś, zrobiły się narodowe - biało-czerwone.
Wracaliśmy do domku przez teren "ujotów". Ja byłam nieco zmarznięta, ale chłopcy twierdzili, że jest im nawet za gorąco i chwilami zdejmowali rękawiczki, aby się nieco ochłodzić. Celem Krzycha i Michałka na ujotach była fontanna - jesienią widzieli sporo wrzuconych do wody pieniążków i Krzyś był święcie przekonany, że teraz, kiedy woda została spuszczona, te wszystkie groszówki będą na niego czekać...
Zawiódł się jednak srodze - na dnie fontanny nie było ani grosika. Byłam przekonana, że wpadnie w rozpacz, że nie udało mu się nic pozyskać, ale o dziwo stwierdził tylko, że najwidoczniej nikt nie wiedział, że on, Krzyś, przyjdzie tu po pieniążki i dlatego zabrał wszystko "na przechowanie".:)
Chłopcy bardzo dokładnie penetrowali dno fontanny i Michaś w pewnym momencie wykrzyknął, ze znalazł czterolistną koniczynkę! Specjalnie bym się nie zdziwiła, gdyby tak rzeczywiście było, bo jest specjalista od czterolistnych koniczynek. Jednak po dokładnym obejrzeniu znaleziska stwierdziłam, że to raczej zasuszony kwiatuszek hortensji niż czterolistna koniczynka. Fontanna nic nam nie dała, oprócz zabawy.:)
Kiedy wróciliśmy do domku, zerknęłam na termometr - wskazówka była na niebieskiej dziesiątce... Nawet nie myślałam, ze jest aż tak zimno.
"Czterolistna hortensja" jak najbardziej może uchodzić za koniczynkę!
OdpowiedzUsuńNiech więc przyniesie szczęśliwe chwile w Nowym Roku na spacerze, w szkole, w lesie i wszędzie tam, gdzie Was nogi zaprowadzą! Moc serdeczności od czahanki;)
Dziękujemy Czahanko! Niechaj i Tobie nie zabraknie w Nowym Roku tego wszystkiego dzięki czemu życie jest piękniejsze.:) Uściski dla Ciebie od całej menażerii.:)
Usuń