Wydawało się, że po wyjątkowo ciepłym lutym, wiosna zaatakuje nas na początku marca letnimi temperaturami, słoneczkiem i samymi "dobrościami", jakimi rokrocznie obdarowuje świat. Tymczasem zagubiła się gdzieś po drodze i tak jakoś z mozołem brnie do przodu. Mnie najbardziej brakuje słońca - bez niego chodzę poziewując i zmuszając się do wykonywania codziennych obowiązków. Nie tylko ja tak mam - widzę, że innym też się nie bardzo chce chcieć. Tylko Michaś z Krzychem, niezależnie od pogody, są pełni werwy i gotowości do zabawy.
Ostateczne nic-niechcenie dopadło mnie w dzień, kiedy nawet deszcz miał już dosyć nawadniania i zamienił się w śnieg. Jak w takich okolicznościach przyrody mogłam uwierzyć Pawełkowi, pocieszającemu mnie, że następne dni będą NAPRAWDĘ już wiosenne i słoneczne???
Dynamiczne zmagania wiosny z zimą miałam okazję obserwować o poranku - bezchmurna i księżycowa noc zaowocowała konkretnym przymrozkiem. Wyjechałam w stronę stajni na krawędzi nocy i dnia. (Po zamknięciu kolejnej ulicy w celach remontowo - budowlanych, przejazd przez Kraków w późniejszych godzinach jest niewykonalny.) Słońce wytaczało się powoli na czyściutkie niebo - wydawało się, że dzień będzie cudny, pierwszy taki od dawna. To byłoby jednak zbyt piękne... Zanim nakarmiłam konie, świat schował się za gęstą mgłą - słońce delikatnie tylko próbowało przeświecać; zrobiło się zdecydowanie zimniej niż pół godzinki wcześniej. Miałam wrażenie, że wcześmiejsze czyste niebo i jasne słońce snem jedynie były.
Latona czekała gotowa do spaceru - z niecierpliwością trącała drzwi boksu i wodziła za mną wzrokiem. Czekanie aż słońce zdecyduje się jednak zaświecić było nierealne, poszłyśmy zatem w tę gęstą mgłę.
Słońce walczyło - próbowało dotrzeć do ziemi i trochę ją ogrzać. Las zamglony, chwilami oświetlony wyglądał cudnie. Ptaszęta wyśpiewywały, miejscami coś się zieleniło.
Maleńkie, seledynowe listeczki podświetlone pojedynczymi promykami, którym udało się przedrzeć przez mgłę, rozświetlały ciemne i zmrożone dno lasu.
Rozjaśniało się coraz bardziej, ale zanim słońce ostatecznie zwyciężyło, minęło jeszcze trochę czasu.
Wilgoci nie brakuje - w miejscach, gdzie były małe leśne bajorka, potworzyły się wielkie rozlewiska. Ziemia nie jest w stanie wchłonąć całej wody z częstych ostatnio opadów.
Z takich miejsc natychmiast skorzystało ptactwo wodne. Zmarznięte, drzemiące kaczuchy czekały na słoneczne ciepełko z główkami wtulonymi pod skrzydła i nie zwracały uwagi na człapiącą po wodzie Latonę.
Na łąkach i polach też nie brakuje gigantycznych kałuż, do których niedługo zaczną ściągać okoliczne żaby, żeby złożyć skrzek.
Nie byłabym sobą, gdybym podczas spaceru nie wypatrywała grzybków. Tych wiosennych niestety nie widziałam, ale trafiły się gatunki zimowe. Oprócz pojedynczych uszaków (jakoś ich w tym roku w Bosutowski Lesie niewiele rośnie), które już się wszystkim opatrzyły, wyrosły rodzinki trąbek zimowych. Miałam szczęście, bo ujawniły się akutrat wtedy, kiedy słoneczko jasno przyświeciło.
Były też całkiem świeże płomiennice zimowe (zimówki aksamitnotrzonowe), które powinny już ustępować miejsca bardziej wiosennym gatunkom, a tymczasem szykują się z kolejnym pokoleniem maleństw "doklejonych" do dorosłych owocników.
Podczas, gdy my wypatrujemy wiosny, gawrony i sroczki rozglądają się za pozostałościami jesiennymi. Udało mi się przyłapać srokę tak zajętą "obrabianiem" rozłupanego orzeszka, że nie zwróciła w ogóle uwagi na stojącego metr od niej konia - zdążyłam cyknąć kilka fotek, zanim się zorientowała w sytuacji.
Jak nas już zauważyła, orzeszka porwała i fruuu - poleciała.:)
Miałam wreszcie słoneczny dzień! Aż mi się bardziej zachciało brać za robotę po powrocie z udanego spaceru, na którym byłam dwa razy dłużej niż planowałam.:)
życzę więcej takich słonecznych wypadów
OdpowiedzUsuńDziękuję!:)
Usuń