Po grudniowych świętach zostaliśmy spadkobiercami używanego, niepotrzebnego już drzewka - wiadomo, że jak jakieś "żywe" staje się zbędne, zawsze można liczyć na to, że menażeria przygarnie i opieką otoczy. Tak się i tym razem stało - śliczna jodełka, która stała przez okres świat w ciepłym pomieszczeniu, nie bardzo nadawała się do natychmiastowego wystawienia na mróz, który co prawda wielki tej zimy nie był, ale BYŁ.
Wystawiłam zatem donicę na zabudowany balkon, gdzie było znacznie cieplej niż na zewnętrzu. Początkowo igiełki zaczęły masowo opadać i byłam już niemal pewna, że życia temu drzewku uratować nie zdołamy. Po pewnym czasie proces łysienia ustał i stan drzewka wydawał się stabilny.
Kiedy zrobiło się cieplej, przeniosłam donicę na balkon bez zabudowy - tu już wiało, padało, a noca mroziło. Drzewko sobie żyło i czekało spokojnie na lepszy los.
Wreszcie stwierdziłam, ze najwyższa już pora, aby przenieść świąteczną jodełkę w miejsce ostatecznego przeznaczenia - do stajni, gdzie miała kontynuować życie rosnąc nie w doniczce, ale w ziemi. Nie obeszło się bez perypetii - w piątkowe popołudnie zniosłam drzewko do garażu podziemnego i postawiłam na miejscu parkingowym z zamiarem zapakowania go do samochodu po powrocie z Michałkiem i Krzysiem ze szkoły.
Wróciliśmy na parking, patrzę, a tu drzewka nie ma... Po co komu spakowane w worek, używane drzewko??? Moment pomyślałam i doszłam do wniosku, że nasz dozorca pewnie chapnął porzuconą choinkę i wyniósł do śmietnika. Poszliśmy zatem z chłopcami na zwiad. Nie myliłam się - pan Stefan porządkował wiatę śmietnikowa, przed którą stało nasze drzewko. Powiedziałam mu, że zabieramy je z powrotem, bo będziemy je sadzić. Pan dozorca, ze znawstwem oświadczył, że nie będzie rosło po przesadzeniu, bo ma czubek skapciały. W czasie tej dysputy do śmietnika przyszły jeszcze dwie sąsiadki i tym samym, nad biednym drzewkiem zebrało się konsylium. Panie sąsiadki stwierdziły, że będzie rosło i tym samym pan Stefan został bez poparcia. Zabrałam doniczkę z jodełką, wtaszczyłam ją z powrotem do garażu i wpakowałam do bagażnika, żeby się już nikomu, do niczego nie przydała.
Następnego dnia choinka wylądowała na stajennym podwórku, jednak Pawełek jakoś nie kwapił się do podjęcia działań związanych z przesadzaniem. Tak minęły dwa tygodnie - drzewko rosło sobie nadal w donicy stojącej na świeżym powietrzu i miało się dobrze.
W kolejną sobotę zmotywowałam Pawełka do podjęcia konkretnych działań w sprawie drzewka, grożąc, że sama wykonam zlecone mu już dawno zadanie. Pawełek sprawę przemyślał, zaprosił na ognisko dawno niewidzianego kolegę Saszę i przystąpił do realizacji zadania, pokrzykując głośno: "Razem, razem!"
Jak widać na załączonych obrazkach, Pawełek wspierał całą akcję głównie mentalnie, demonstracyjnie ocierając pot z czoła. W rezultacie drzewko stanęło na trawniczku obok ujeżdżalni. Saszka posadził swoje pierwsze drzewo.:)
A Krzychu podlał. Później już ja dbałam o to, żeby nie brakło mu wody. Jest nadal zielone (sadzenie odbyło się dwa tygodnie temu), więc jest szansa, że przeżyje te wszystkie ekscesy, jakie stały się jego udziałem i nas też...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz