Wszystko się kiedyś kończy, a to, co przyjemne, kończy się dwa razy szybciej. Tak też nasz trzydniowy weekend lipnicki dobiegł do niedzielnego poranku. Część naszych znajomych, tych nie zainteresowanych grzybkami, z góry przyjęła program minimum - porządnie się wyspać, przejść się na spacer do bacówki, podjeść pysznych oscypków i wracać do domu. Ja miałam plan rozszerzony - grzybobranie przed wizytą na bacówce. Nie wszyscy chętni do towarzyszenia mojej menażerii byli w stanie stanąć w szeregu o wyznaczonej godzinie - po starciu z lokomotywą i dymiącym kociołkiem w czasie sobotniej imprezy, musieli odpocząć dłużej niż pierwotnie zakładali. Pawełek trochę im zazdrościł, ale bez dłuższego szemrania zebrał się i pojechaliśmy do lasu w pobliżu bacówki, żeby po grzybobraniu spotkać się ze wszystkimi przy przedbacówkowym stole.
Poranne mgły szybciutko opadały i zrobiła się słoneczna i ciepła pogoda. Zaczęliśmy poszukiwania w wysuszonym lesie. Koźlarzowe miejscówki nas zawiodły - nie było na nich ani śladu grzybków. Nieco mnie to zdziwiło, bo dzień wcześniej, w innych miejscach, to właśnie dzięki koźlarzom udawało nam się zapełnić koszyki.
Pierwsze grzyby nadające się do koszyka wytropiliśmy dopiero po zejściu w dół lasu, na terenie podmokłym. Tam pozostało nieco wilgoci przechwyconej przez mchy, trawy i paprocie. Z tych zasobów skorzystały mleczaje jodłowe, zwane powszechnie rydzami, które wyrosły w grupkach po kilka sztuk. Krzyś z radością przystąpił do pozyskiwania ich przy pomocy swojego scyzoryka. Aż dziwne, że nie poobcinał sobie jeszcze paluchów, bo jak tak patrzę na niego podczas cięcia grzybów, mam nieodparte wrażenie, że za moment wraz z trzonami polecą paluszki. Może po prostu powinnam nie patrzeć.
Oprócz rydzów udało się znaleźć kilka wyrośniętych pieprzników ametystowych. Zdziwiły mnie trochę, bo dzień wcześniej, na kilku innych stanowiskach stwierdziłam obecność rozkładających się już owocników i nie przypuszczałam, że uda nam się jeszcze znaleźć takie ładne i świeże.
Były też pojedyncze borowiki ceglastopore. Niestety, nawet te ładnie wyglądające okazały się zaatakowane przez robactwo - zdrowiutkie od trzonów dawały nadzieję na zapełnienie koszyka, ale kapelusze były zajęte przez lokatorów.
Znalazłam tez kolejnego boczniaka białożółtego, który wyrósł na jodle.
Mimo suszy udało się przeżyć śluzowcowi. Na przykładzie tego egzemplarza dobrze widać, że się przemieszcza z lewej strony zdjęcia na prawą.
Naszą uwagę zwróciły tez stojące w szeregu łuskwiaki. Były tak wysuszone, że ich nastroszone futerko nieco przyklapnęło.
Z trudem zapełniliśmy co ładniejszymi sztukami Krzysiowy koszyczek, żeby mia się czym pochwalić przed zgromadzeniem bacówkowym. Chłopcy zapakowali się do samochodu, aby dojechać do bacówki, a ja zabrałam większy koszyk z zebranymi dotychczas rydzami i pomaszerowałam na piechotę. Myślałam, że dopakuję do koszyka jeszcze sporo grzybów, ale oprócz kilku kolejnych mleczajów jodłowych niewiele mi się udało powiększyć zbiory.
Idąc w kierunku bacówki zatrzymałam się przy cielakach. Lubię dotyk ich wilgotnych nosków i lizanie szorstkim językiem. Zabawa z cielakami omal nie skończyła się tragicznie dla zawartości mojego koszyka - jeden zwierz stwierdził, że grzyby są na pewno jakimś wyjątkowym smakołykiem i musiałam bronić swojego pozysku przed jego zachłannym jęzorem.
Przed bacówką czekali już wszyscy. Zdążyli najeść się serkami i popić żętycy. Z pełnymi brzuszkami rozkoszowali się promieniami październikowego słoneczka.
Bacówkowe zwierzaki zostały po raz ostatni już chyba w tym roku dokładnie dopieszczone - niedługo wyjadą na miejsce zimowego postoju i zobaczymy się z nimi dopiero w kwietniu przyszłego roku.
Mimo, że to już jesień i końcówka zielonej trawki, na świat przyszedł jeszcze jeden spóźniony maluszek - śliczne puchate jagniątko w biało - czarne łaty.
I skończyło się słodkie lenistwo. Trzeba było wrócić na lipnickie podwórko, spakować się, pożegnać i wracać do Krakowa. Orawa pożegnała nas ciepłem i słońcem. Kiedy dojechaliśmy do domu, zapadał zmrok. Po chwili zaczęło padać. Poniedziałkowy poranek już zdecydowanie nie był ciepły ani słoneczny, ani przyjemny. Niedziela była chyba ostatnim letnim dniem tej jesieni.
No teraz na fotka widać że była was wesoła i niemała gromadka.Weekend nie koniecznie ostatni taki,może październik jeszcze nas zaskoczy.Widzę na grzybowych profilach ludzie masowo ruszyli po deszczu do lasów i nie przychodzą z pustymi koszami.Jak ci Dorotka czasu starczy to wyskoczycie jeszcze z koszykami.Na razie leje ale dopiero początek października,może nadejdzie ciepło i słoneczko
OdpowiedzUsuńW sumie to każda pogoda na grzybobranie jest dobra albo bardzo dobra. Z pewnością poszalejemy jeszcze po październikowym lesie.:)
Usuń