Przez dwa dni śnieg sobie topniał i topniał. W sobotę wieczorem zostało go już naprawdę niewiele. A dzieciakom wciąż było mało i mało zabawy na śniegu... Trzeba było wybrać się gdzieś dalej od Krakowa, żeby chłopcy mogli jeszcze poszaleć w zimowej scenerii. Umówiliśmy się z naszymi znajomymi i ich dzieciakami na wspólny spacer w "ich" lesie. Mieliśmy tam być po raz pierwszy, więc spotkaliśmy się w ustalonym miejscu po drodze i dalej jechaliśmy razem.
Na miejscu okazało się, że śniegu jest pod dostatkiem i dzieciaki będą mogły spokojnie pojeździć na sankach. Na szczęście Łukasz z Agatą mieli pod dostatkiem sprzętu i przywieźli sanki również dla Michałka i Krzysia. My nie mogliśmy zabrać własnych, bo Doblowóz, po bliskim spotkaniu z ciężarkiem, stoi u mechaniko-blacharza, a do Robala (tego czerwonego z kołami widocznego na powyższym zdjęciu) z trudem mieścimy się w czwórkę. O jakimkolwiek bagażu trzeba zapomnieć. Ale problemu nie było - każdy młodociany uczestnik miał zapewnione miejsce na sankach.
Droga była pofalowana, więc na sankach dało się miejscami zjeżdżać bez użycia rodzicielskiej siły napędowej. Michałek jeździł sam, natomiast Krzyś korzystał z towarzystwa Robusia, z którym już lata temu tak przypadli sobie do gustu, ze tworzą cudownie pomysłowy i wyjątkowo wybuchowy duet. Najmłodsza Karolinka na początku nie włączyła się w męskie towarzystwo i podobnie jak Michaś, podróżowała samotnie.
Ale wróćmy do Krzycha i Robusia. Zaraz na początku jazdy stwierdzili, że taka jazda sama w sobie jest za mało atrakcyjna. Aby uczynić ją ciekawszą, pozyskali sporej wielkości jodłową gałąź ze ściętego drzewa i załadowali ją razem z własnymi osobami na sanki. Ale i tego było za mało. Włączyli więc wypadki saneczkowe i co parę metrów pakowali się do przydrożnych rowów, turlając się po śniegu, przewracając sanki i obijając się o gałąź, która siłą rzeczy spadała razem z nimi.
Michałek patrzył na te wywrotki z miną wyższości - był najstarszy, najpoważniejszy, najsilniejszy... W związku z tymi przechwałkami musiał się jakoś wykazać; koalicja Krzysiowo-Robusiowa nie dała mu spokoju, dopóki nie wziął się za udowadnianie swej mocy.
Michaś został zaprzężony do dwóch sanek i ciągnął Krzycha i Robusia. Udało mu się pokonać z takim obciążeniem ze sto metrów. Serduszko mu po tym wysiłku tak waliło,jakby chciało wyskoczyć "spod cielistości". Zabroniłam więc dalszego wykorzystywania Michałkowego starszeństwa. Tymczasem śnieg, który dotychczas tylko nieśmiało prószył, zaczął padać coraz gęściej.
A Krzyś z Robusiem porzucili sanki i wykorzystali przydrożne skarpy do kolejnych wygłupów - wdrapywali się na nie na czworakach, a następnie spadali do rowu. Wyczyścili w ten sposób ze śniegu ładnych parę metrów skarpy.
W połowie spacerowej trasy zrobiliśmy przerwę na doładowanie energii, jednak nasz energetyczny duet nie miał czasu na jedzenie, bo trafiła się doskonała okazja do rozpętania pierwszej wojny śnieżkowej.
Początkowo chłopcy obrali sobie za cel Michasia, ale kiedy padło hasło: "Walimy w dorosłych!" trzeba było się kryć poza zasięgiem śnieznej amunicji.
Kiedy również Michaś wycofał się poza linię strzałów, doszło do starć wręcz.
I trzeba było Michasia trochę ratować.
Droga leśna doprowadziła nas do wsi. Nie było sensu pakować się między domy, więc stwierdziliśmy, że stamtąd zawrócimy. Ale w miejscu, gdzie kończył się las, była bardzo, ale to bardzo atrakcyjna skarpa. I chłopcy nie zawahali się jej użyć.
Krzyś z Robercikiem rozpędzali się, a następnie skakali z góry na dół. raz, drugi, setny... Spędziliśmy tam z pół godziny, a im jeszcze nie było dość. W pewnym momencie śnieg został tak zryty w miejscach skoków, że tarzali się w ściółce. Ale to też w niczym nie przeszkadzało.
Momentami zdawało się, że już są wystarczająco domordowani, żeby ruszać w drogę powrotną, ale wtedy powstawali z pozycji horyzontalnej i szaleństwo zaczynało się od nowa.
Krzychu wpadł na doskonały pomysł i poprosił: "Tatuś, rzuć mną tam daleko, w krzaki!" Pawełkowi nie trzeba było dwa razy powtarzać - zamachnął się Krzysiem i rzucił go w puszysty śnieg. Żebyście widzieli zachwyt na buzi Roberta, kiedy Krzychu lądował "tam daleko"...
W efekcie trzeba było rzuty powielić - poleciał również Robuś i Karolina, której ta zabawa też przypadła do gustu. Tylko Michałek zachował powagę. Biegał po górce, żeby nie marznąc, ale ani się nie turlał, ani nie przewracał, ani nie chciał być rzuconym... Okrutnie mi to dziecko spoważniało.
Wracaliśmy zasypywani wielkimi płatkami śniegu. Dzieciaki były już trochę zmęczone, więc i szaleństwa takiego jak wcześniej nie było.
Na parkingu chłopcy wykapali ostatnie krople herbaty z termosów, obtoczyli się w śniegu po raz ostatni i trzeba było wracać. Krzychu był niepocieszony, że Robuś nie jedzie z nami. Najchętniej zaadoptowałby go na zawsze.:)
Mamy nowe zimowe spodnie dla Was.
OdpowiedzUsuńTo się musimy spotkać.:)
UsuńRadość dla dzieciaków niesamowita.I można turlać się do woli a rodzice nie gderają-uważaj przemoczysz rękawiczki,wstawaj bo mokre spodnie będziesz miał.Bez udziału rodziców tak dzieciaki się bawią ale z rodzicami nie tak fajnie,u was jest inaczej,serce się raduje jak się patrzy na chłopaków
OdpowiedzUsuńPrzyznam Ci się Ewo, ze czasem turlam się z nimi...
UsuńZazdroszczę <3 Ja w czasie sesji nie mam kiedy iść na sanki :D
OdpowiedzUsuńŻyczę szybkiego i pozytywnego zakończenia sesji.:) Oby śnieg wytrzymał czasu, kiedy będziesz miała trochę luzu.:)
Usuń