Wyjazd na majówkowe smardzowanie na Orawie był oczywistą oczywistością. Noclegi zarezerwowaliśmy już w styczniu decydując się na przedłużenie długiego weekendu o dodatkowe trzy dni. Majówka, jak to majówka - powinna być słoneczna, cieplutka, zielona, smardzowa, WIOSENNA. Tymczasem przedmajówkowe prognozy pogody były zaprzeczeniem tego wszystkiego, o czym marzyłam od paru miesięcy. Nie tak to miało być, ale cóż... Przecież nie zrezygnujemy z wyjazdu tylko z powodu pogody. W środę do Krakowa dojechała ciocia Iza i razem z nią w czwartkowy poranek wyruszyliśmy w stronę Babiej Góry. Oczywiście droga była mokra, wycieraczki pracowały, a my ustalaliśmy gdzie pozbieramy grzybki zanim dojedziemy do bazy noclegowej.
W planie miejsc do nawiedzenia przed przyjazdem do Lipnicy kluczowe miejsce zajęła bacówka. Tak się nastawiłam na jedzenie oscypków i bundzu przez cały wyjazd, że ani śniadania nie zjadłam, ani nie wzięłam sobie nic do jedzenia. Mówię zatem Pawełkowi, żeby dzwonił na bacówkę i zapytał czy nie mogliby nam zwieźć serków do drogi. (Naszym autem nie dałoby się po błotnistej drodze dojechać, a spacer dwa kilometry w deszczu po trasie, gdzie nie rosną smardze, wydawał się stratą czasu). Pawełek zadzwonił i dowiedział się, ze pierwsze oscypki będą dopiero w sobotę. Byłam okrutnie zawiedziona, bo zazwyczaj w połowie kwietnia już można było się rozkoszować smakiem świeżych serków z bacówki. Opóźniona wiosna zgotowała mi na wstępie niemiłą niespodziankę majówkową.
Pocieszeniem mogły być tylko obfite smardzobrania. Dojeżdżaliśmy do pierwszego miejsca. Już z samochodu wypatrzyliśmy stada ciemnobiałek, więc pełni nadziei ruszyliśmy na penetrację niewielkiego terenu. Zamiast smardzów trafiliśmy na liczne kustrzebki. Obok nich, na patyczkach rozwinęły się żółciutkie łzawniki. Kiedy zobaczyłam małe żółte na ściółce, myślałam, ze to młodziutkie trzęsaki pomarańczowożółte i dopiero na zdjęciach zobaczyłam, że to zupełnie inny gatunek.
Oprócz kustrzebek były pojedyncze czarki. Smardzów nie mogliśmy znaleźć i powoli dochodziliśmy do wniosku, ze było tak zimno, że nie zdążyły wyrosnąć... Przecisnęłam się przez krzaki, żeby dojść do lepiężnikowej polanki, na której podczas inspekcji znalazłam i zostawiłam smardzowe przedszkole. Również tam nic nie rosło. Za to na ziemi między lepiężnikami było sporo śladów świadczących o tym, że ktoś tam był. W pewnym sensie było to dla nas pocieszenie, bo oznaczało, że ktoś smardze wyzbierał, a nie że wcale nie urosły.
Wzięliśmy się za zbieranie ciemnobiałek, żeby z pierwszego grzybobrania majówkowego nie wracać do samochodu z pustym koszykiem.
Podjechaliśmy parę kilometrów do drugiej miejscówki. Tam, tuż po wyjściu z samochodu, Krzyś znalazł pierwszego smardzyka.
Metr od pierwszego rosły kolejne dwa, a w punkcie, w którym przed prawie czterema tygodniami zostawiliśmy maluszki, czekały na nas dorodne smardze. Na tę miejscówkę najwyraźniej nie wpadła żadna konkurencja i mogliśmy spokojnie wyzbierać swoje grzybki.
Obok nich wyrosły dorodne twardnice bulwiaste. Kiedy Iza i ja fotografowałyśmy brązowe miseczki, chłopcy wykosili pozostałe smardze z pobliża.
Byliśmy już porządnie przemoczeni, bo cały czas niebo zsyłało na nas sporo wilgoci, ale do następnej miejscówki nie było zbyt daleko, więc doszliśmy do wniosku, że damy radę sprawdzić jeszcze jedno miejsce.
Tam też czekały na nas smardze, nieco mniejsze niż na poprzednim miejscu. Większość z nich została do podrośnięcia, bo żal było zrywać takie maleństwa.
Stamtąd pojechaliśmy już do lipnickich gospodarzy, żeby się rozpakować i przebrać w suche ubrania. Mokre kurtki, spodnie i bluzy porozwieszaliśmy gdzie się tylko dało, nakarmiłam chłopaków, a sama wydarłam na samotne popołudniowe poszukiwania na miejscach, do których można dojść na nogach z domku lipnickiego (do słowackiej granicy jest kilometr).
Część miejscówek nadal leżała pod śniegiem, a w pozostałych potworzyły się gigantyczne kałuże. W tych warunkach smardze zrezygnowały z pojawienia się na świecie.
Wezbrane strumienie pozalewały część smardzowisk skrywając lepiężniki i grzybki, które przecież na pewno tam były.:)
Aby dojść do wyżej położonych i tym samym suchszych miejsc, musiałam pokonać rwący strumień i bagienko, które zazwyczaj można było przejść suchą nogą nawet w adidaskach. Przeprawa przez potok okazała się nie lada wyzwaniem - woda sięgała mi niemal do góry gumowców, więc trochę przedostało się do środka. Prawdziwym zagrożeniem był jednak mocny nurt, który przy najmniejszej stracie równowagi położyłby mnie do wody. Z niewielkimi stratami przeprawiłam się na druga stronę, gdzie za parę metrów czekało rozmiękczone bagienko. Jak mnie chwyciło za prawego "gumoka" to trzymało i puścić nie chciało. Dobrze, że zdążyłam się złapać za młodego świerczka i podciągnąć do niego druga nogę. Miałam już wizję powrotu w skarpetce, bez grzybów w koszyku i bez gumowca na następne wyjścia. Jak sobie pomyślałam o śmiechu, jaki bym wywołała takim powrotem, zmobilizowałam wszystkie siły, zacisnęłam palce od stopy w kulkę, żeby się lepiej zaklinowała w bucie i powolutku wyciągałam nogę z bagienka. Biedny świerczek aż trzeszczał przy korzeniach, ale na swoje i moje szczęście, wytrzymał. Byłam uratowana.
Pierwsze nagrody czekały już parę metrów dalej, a na nastepnym miejscu kolejne.
Były maluchy i dobrze wyrośnięte owocniki. zabrałam co pokaźniejsze sztuki, a maluchy zostawiłam - przejdę się jeszcze do nich przed końcem majówki.:)
Podczas popołudniowego spaceru oprócz smardzów widziałam tylko dzwonkówki wiosenne, z których większość z powodu namoknięcia, pochyliła swoje głowy do ziemi.
Dorotka uważaj na siebie,sama na bagienko,mogło ci bucika zabrać.no wiem wiem że ciągnie ale taka pogoda i błoto,cieszę się że coś znajdujesz,u nas też zimno i leje,nie widać poprawy.A wiesz ze w Czechach zima jest
OdpowiedzUsuńTo znaczy, że u nas i tak nie najgorzej było, skoro padał deszcz, a nie śnieg. Dzisiaj słoneczko nawet zaświeciło - idzie ku lepszemu.:)
Usuń