Po pierwszych smardzach, maczużnikach i "wieczorku zapoznawczym" nadszedł poranek skropiony deszczem! Chłodno się zrobiło i wilgoci odrobinę na ziemi osiadło. Tym razem na wyprawę smardzową musieliśmy jechać na trzy samochody, bo tyle się nas uzbierało. Wszyscy zameldowali się na podwórku o umówionej godzinie dziewiątej i po szybkich ustaleniach kolejności, w jakiej miała się przemieszczać nasza kolumna, ruszyliśmy do słowackiej dolinki zimowej. W tej dolince zima kończy się później niż w wielu innych miejscach, więc liczyliśmy na nieco młodsze grzybki. Trochę nas przytrzymało w Jabłonce, gdzie w każdą środę odbywa się targ i tworzą się korki prawie takie jak w Krakowie. Kiedy już minęliśmy targowisko, wszystko poszło sprawnie i szybciutko.
Po drodze towarzyszyła nam lekka mżaweczka, ale kiedy zaparkowaliśmy na wejściu do dolinki, pojedyncze kropelki zaniknęły zupełnie. Ruszyliśmy w górę strumienia.
Długo, długo nie było nic, ale jak doszliśmy do odpowiedniej wysokości, znalazły się pierwsze smardzyki, a właściwie to smardzole.
Z tego pierwszego miejsca łupy wpadły w łapki Ani, Magdy i Mai, która znalazła dorodną parkę pod gałęziami.
Największego smardza dorwała Madzia,
a najmłodszego Ania.
Ponieważ ten rok jest, jaki jest i tak naprawdę nie było wiadomo, czy dalej coś jeszcze znajdziemy, sesja zdjęciowa trwała bardzo długo.
Równie długo zeszło na przeczesywaniu miejsca. Pawełek nawet próbował przesuwać kolejne gałęzie, żeby jeszcze coś wyszukać.
Krzyś był straszliwie zawiedziony, że to nie on znalazł pierwszego i największego smardza. Konieczne było wdrożenie procedury pocieszającej, a ciocia Magda zgodziła się nawet, żeby ten największy smardz był wspólny - jej i Krzysia.:)
Kolejne smardze nie były już tak świeżutkie, jak te spod gałęzi. Słońce zrobiło swoje i ich główki nieco obeschły. Oczywiście nikt nie zwracał uwagi na takie mankamenty. Wszystkie były piękne.
Pech chciał, że Krzyś nie mógł wytropić swojego smardza również w kolejnych miejscach i powoli pogrążał się w "otchłani rozpaczy." Wszystkim pozostałym uczestnikom wyprawy coś tam wpadło w ręce, a królowi grzybobrań nie chciało się nic trafić.
Przy kolejnej grupce smardzowej dziewczynki stwierdziły, że dalej już nie chcą iść i Iwonka postanowiła, że zostanie z dzieciakami nad strumykiem, przy stercie ściętego drzewa, gdzie się dzieci będą mogły pobawić, a reszta może iść dalej i w drodze powrotnej zgarnąć tych którzy zostali. Zostawiliśmy więc pod Iwonkową opieką Michałka oraz wszystkie kurtki i bluzy, które w międzyczasie pozdejmowaliśmy z siebie i poszliśmy dalej. Krzyś był wewnętrznie rozdarty, bo z jednej strony chętnie pobawiłby się z bratem i dziewczynami, a z drugiej chęć znalezienia grzybów pchała go do przodu. Grzyby wygrały i Krzyś poszedł dalej szukać.
Szliśmy cały czas w górę strumienia. Znowu nic nie było. Grupa dąbrowsko - warszawska doszła do wniosku, ze pora wracać, odmeldowała się i zaczęła schodzić do samochodu. Zostaliśmy w czwórkę - Paweł, Pawełek, Krzyś i ja. Wszyscy mieliśmy jeden cel - znalezienie choćby jednego smardza przez Krzysia. Okazało się, ze w zimowej dolince jest tak,jak być powinno - na dole smardze dojrzałe, a im wyżej, coraz młodsze (w tym roku ta prawidłowość została zaburzona w kilku odwiedzonych miejscach).
Krzyś znalazł swoje smardze. Te malutkie, najtrudniejsze do wypatrzenia. Humor natychmiast mu się poprawił, a ja odetchnęłam z ulgą, że "otchłań rozpaczy" została opuszczona.;)
Dalej nie było sensu iść, bo wyżej już na pewno nic nie wyrosło. Zawróciliśmy i po połaczeniu z bawiącą się ekipą, ruszylismy powoli w stronę samochodów.
W zimowej dolince, oprócz smardzów widzieliśmy tylko trzy piestrzenice kasztanowate i...
...jedną krążkownicę wrębiastą. Co prawda Madzie mówiła, że są dwie, ale ja tę druga, malutką, zobaczyłam dopiero na jej zdjęciu...
Bardzo mnie ta krążkownica ucieszyła, bo po przeszukiwaniu kolejnych miejscówek tego gatunku, straciłam już nadzieję na spotkanie jej w tym roku.
A tu jest smardz ostatni, który mógł być pierwszym. Schodząc w dół dolinki znalazłam go poniżej miejsca, w którym rosły pierwsze smardze wytropione podczas wychodzenia pod górę. Gdyby więc został znaleziony podczas wędrówki w górę, byłby pierwszym. Ale czekał na mnie. Jestem z tego znaleziska strasznie dumna, bo cała nasza ekipa przeszła koło niego dwukrotnie i nikomu sie w oczy nie rzucił. Cieszę się, że wybrał mnie.:)
A to już popołudniowe podwórko i prezentacja pozysku z zimowej dolinki. Niewiele tego, jak na tyle osób, ale i tak się cieszymy, że w ogóle są.:)
Pierwsze koty za płoty :) Ważne, że miejscówka nie zniszczona i potwierdziła, choć skromnie, swoją "smardzonośność" ;). A biorąc pod uwagę smardzowe maluszki obserwowałbym pogodę i być może dał dolince jeszcze jedną szansę za tydzień bądź dwa :))
OdpowiedzUsuńpozdrawiam
seBapiwko
Tak, maluchy pozwalają mieć nadzieję, że jeszcze coś się tam urodzi.:) Najpóźniej smardze na Orawie udawało mi się znaleźć koło 10 czerwca, więc nadzieja jeszcze jest.:) Jakoś mi się nie spieszy do borowików; chętnie pooglądałabym jeszcze smardzusie. Pozdrawiam serdecznie.:)
UsuńPani Doroto, ratunku!!! Jestem na wyjeździe majowym i znalazłam miejsce z setkami smardzów! Problem polega na tym, że niezbyt mam możliwość przygotowania ich w masełku i zamrożenia, co robić? Suszarka została w domu... Chyba się zapłaczę...
OdpowiedzUsuńPani Agnieszko! Jak tylko macie możliwość, to poddusić na maśle i włożyć do lodówki. Nawet w jednym dużym garze. One w takim stanie, w lodówce, spokojnie wytrzymają do niedzieli. W domu można poporcjować i zamrozić. Jeśli nie są jeszcze stare, zaczekajcie ze zbiorem do wyjazdu. A jeśli macie upał, taki jak u nas, to one szybko schną również na słońcu. Gratuluję znaleziska i życzę, żeby udało się je wykorzystać.:) A tak z ciekawości - jaki region?
UsuńDziękuję za szybką reakcję; spróbujemy w hotelu"na kuchni" załatwić przesmażenie; dwa dni temu pierwsze znalezisko zostało dla nas przyrządzone:-)) więc mam nadzieję, że teraz też nie będzie większego problemu. Jesteśmy na wakacjach nad Bałtykiem; smardze z całkowicie legalnego źródła- opanowały podmiejskie kwietniki i rosły w ogromnych ilościach na korze. Znalazłam też kilka naparstniczek stożkowatych. Wszystkiego jakieś 300sztuk. Wszyscy co nas mijali patrzyli na nas z politowaniem - mamy bardzo "leśne" ciuchy i wyglądaliśmy jak służba oczyszczania miasta. Tacy biedni, pracują w święto, grzebią w tych kwietnikach...:-)))
OdpowiedzUsuńzbieranie grzybów w mieście to niezbyt dobry pomysł, grzyby szczególnie łatwo wchłaniają i przyswajają wszelkie zanieczyszczenia a w szczególności metale ciężkie :)
UsuńPani Agnieszko! W kuchni pewnie Wam pomogą, zwłaszcza, jeśli już raz Wam smardze zrobili; zawsze wśród obsługi znajdzie się jakaś życzliwa dusza.:)
UsuńWcale się nie dziwię, ze padały na Was współczujące spojrzenia, chociaż bardziej byłyby na miejscu zazdrosne. Dobrze, że nikt wcześnie ich na tych grządkach nie wypatrzył. Jakby było trochę bliżej, to bym podjechała z pomocą.:)
Zbieranie grzybów przy ruchliwych trasach to na pewno nie jest dobry pomysł, ale przy jakiejś bocznej uliczce grzyby raczej nie złapią więcej niż na przykład kapusta rosnąca przy drodze tzw.ekspresowej.
Przy naszej promenadzie nie było na szczęście zbyt wielkiego ruchu; grzyby już oczyszczone i kuchnia "umówiona". W sumie było 256 sztuk:-))Kucharz był w szoku:-)))!
UsuńSuper! Bardzo się cieszę, że zaopiekowaliście się nadmorskimi smardzykami.:) Sporo ich było.:)
UsuńHm, ciekawe... Od ćwierć wieku mamy benzynę bezołowiową:-)). Witamy w XXI wieku!
OdpowiedzUsuńA poza tym kwietniki były PODMIEJSKIE;-))
Z takiego miejsca też bym brała. Jakbym na takie miejsce trafiła.:)
UsuńDwa lata temu w Rzeszowie tak setkami na korze wyrosły. Gratuluje znaleziska Pani Agnieszko :) https://www.youtube.com/watch?v=3d4KdL70LH4
OdpowiedzUsuńseBapiwko
Pamiętam ten film z Rzeszowa. Niesamowite ilości.:)
Usuń