Świętowanie Dnie Dziecka rozpoczęliśmy przed czasem wycieczką do Energylandii. Chłopcy nasłuchali się od kolegów opowieści o tym magicznym miejscu, więc na wiadomość o wyjeździe do Zatora natychmiast nie mogli się doczekać, a w czwartek obudzili się przed piątą. Trzeba było ich rano zająć, bo park rozrywki otwierają dopiero o dziesiątej, a z Krakowa daleko nie mamy. Na wyjazd wybrałam czwartek, bo według moich kalkulacji, w tym dniu powinno być mniej chętnych na korzystanie z atrakcji niż w kolejne dni długiego weekendu, zwłaszcza, że na pierwszego, drugiego i trzeciego czerwca planowane były dodatkowe atrakcje z okazji wiadomego święta.
Wyjechaliśmy półtorej godziny przed otwarciem Energylandii, żeby przejechać przez okoliczne wioski zanim zaczną się w nich procesje blokujące drogi. Ten manewr powiódł nam się doskonale, bo tylko w jednej miejscowości trafiliśmy na sam początek blokady, którą udało się sprawnie wyminąć. Na parkingu zameldowaliśmy się dwadzieścia minut przed otwarciem, ale wcale nie byliśmy pierwsi. Na parkingu stało już kilkaset samochodów...
Poszliśmy za stadem w kierunku kas. Po zakupieniu biletów mogliśmy przejść na dziedziniec przed bramą, gdzie wszyscy goście zostali przywitani i między przybyłych weszli pracownicy przebrani za różne maskotki, tancerki i akrobaci jeżdżący na jednym kole rowerowym i podskakujący na takich śmiesznych, sprężynowych szczudełkach. Wszyscy oczywiście bardzo kolorowi, uśmiechnięci, przybijający dzieciakom piąteczki. Co ja tutaj robię??? Przez chwilę ogarnęła mnie chęć ucieczki z tej krainy sztucznego uśmiechu i opłaconej wesołości. Nie lubię takich miejsc, nie lubię tłumu, nie lubię udawania radości i zaangażowania. Popatrzyłam jednak na dzieciaki - miały paszcze rozdziawione z zachwytu. Zacisnęłam zęby i postanowiłam, że przetrwam ten dzień. Brama się otworzyła i weszliśmy.
Wszyscy rozeszli się w różne strony. Tłum zniknął. Szukaliśmy właściwego kierunku. Za pierwszym razem wcale nie jest łatwo dojść do jakiejś "atrakcji", zwłaszcza jak każdy proponuje pójście w innym kierunku. Wreszcie doszliśmy do małych pontonów pływających w takich wąskich rynnach. Wyglądało to z zewnątrz bardzo niewinnie, więc bez długiego namawiania dałam sie przekonać do wejścia na ten ponton. To był mój błąd. Te diabelskie urządzenia nie dość, że podskakiwały na sztucznej fali do góry i opadały w dół, to jeszcze kręciły się wokół własnej osi. Po trzech obrotach miałam dość. Woda chlapała, chłopcy się śmiali, a Pawełek radził mi, żebym zamknęła oczy. O nie! Już ja pamiętam z dawnych czasów, jak człowiek był zanietrzeźwiony i zamknął oczy... Po zastosowaniu rady Pawełka moje śniadanie już na pewno znalazłoby się na dnie pontonu. Przeżyłam jakoś do końca przejazdu, ale dłuuugo nie dałam się namówić na żadną atrakcję z ruchami okrężnymi.
Chłopcy pływali na statkach wyposażonych w armatki wodne, a ja robiłam im zdjęcia. Psikanie wodą było tak dobrą zabawą, że przejazd powtarzali trzykrotnie. Na ostatni dałam się i ja namówić. Widziałam przejazd kilkakrotnie i byłam pewna, ze nie będzie kręcenia w kółko.:)
Na wodne atrakcje dzień był doskonały, bo słońce prażyło niemiłosiernie i woda z ubrania i włosów natychmiast parowała. Nie było potrzeby korzystania z turbosuszarek za piątkę.
Następne też były łódki. Najpierw wciągało taką łódeczkę z pasażerami do góry,, a później spuszczało z dużą prędkością w dół. Po zjeździe chłopcy miny mieli niepewne, ale chwilę później już byli zadowoleni, że przeżyli.:) Obserwowałam wszystko zza płotu i cieszyłam się, że nie muszę siedzieć z nimi w tej łódce. Ja mogę przemieszczać się na koniu dzikim galopem, mogę pływać łódką po mazurskich jeziorach, ale wtedy mam zawsze kontrolę nad tym, co sie dzieje. A w takim parku rozrywki wsadzają człowieka w taką łupinkę i nie masz najmniejszego wpływu na to, co się stanie. Zdecydowanie to nie moje klimaty.
Później był szereg roller -coasterów. Pawełek jeździł na nich, bo Krzyś bardzo chciał mieć towarzystwo kogoś zaufanego. Ja się nie zdecydowałam. Przy każdym, bardziej ekstremalnym urządzeniu można było zakupić po przejeździe swoje fotki robione w czasie przejazdu. Jedna fotka - dycha. Zdjęcia są niezłej jakości, zapakowane w kolorowe koperty firmowe. Z kodem podanym na kuponie można później pobrać zdjęcie z netu. Jedno z nich dałam na czołówkę wpisu. Widać wcale nie przestraszone miny Michałka i Krzysia.
Z niektórych atrakcji wypisał się nawet Pawełek. A jak Pawełek nie poddał się kręceniu i pędzeniu, to zrezygnował również Krzyś. Tylko Michaś był na tyle twardy, żeby wsiąść do bumeranga i dać sobą pomiatać w przód i w tył. Również w wikingową łódź wsiadł bez znajomego towarzystwa, a ze współpasażerami porozmawiał po angielsku. Do tej łodzi Krzyś odstał w kolejce dobre dziesięć minut, po czym uciekł, stwierdzając, że woli stać przyklejony do mamy.
A Michaś chciał się załapać również na ekstremalny zjazd łodzią po naprawdę dużych pochyłościach, ale wzrost mikrusa mu na to nie pozwolił. Jak się kupuje bilet, to wzrost jest wyznacznikiem ceny - do 140 cm płaci się ulgowo i na ekstremalne atrakcje się nie wchodzi. Powyżej tej granicy wzrostowej trzeba już zakupić bilet normalny i można się "pobać" na wszystkich strasznych urządzeniach.
Tak wygląda ten zjazd łódką z najwyższego punktu. W jednym przejeździe są dwa zjazdy. Do tego punktu cały czas była kolejka, ale nie aż taka długa - trzeba było poczekać 20 minut.
Tu kolejne roller-coastery, przygotowane bardziej dla dzieci niż szaleńców. Chłopcy mogli z nich korzystać bez opieki dorosłych, wiec spokojnie odczekaliśmy z Pawełkiem czas krótkiego oczekiwania i przejazd.
Między tymi przejazdami było też coś dla nas - kinie 7D (Michaś tak to nazwał). Byliśmy na seansie "Wyspa rekinów", fotele się gibały, rekiny pływały między oglądającymi, a ośmiornice oplatały nas swoimi mackami. Zupełnie inne doznania niż w tradycyjnym filmie, do jakiego przywykłam. W tym miejscu stwierdziłam, że zdecydowanie nie idę z duchem czasu, jestem staroświecka i jest mi z tym dobrze. Mimo, że mi się podobało, nie czułam się w tym kinie komfortowo. Młodzi natomiast byli w swoim żywiole; dla nich takie odczucia są normalne, oni tego chcą. Ja niekoniecznie. Chyba daje znać o sobie różnica pokoleń. Nie, żebym miała coś przeciw, ale podchodzę do tego z dystansem. Po raz kolejny łapię się na tym, że wolę stare od nowoczesnego, rozumiejąc przy tym, ze to nieuniknione.
Była też gigantyczna zjeżdżalnia. Chłopcy dostali wytarte worki i wdrapali się na górę. Później mieli spory problem, żeby się w te worki wpasować, ale się w końcu udało i zjechali na dół.
Tu nie widać chłopaków, ale oni tam byli. Musicie uwierzyć na słowo.:)
Trafiła się też całkiem zwyczajna karuzela, jaką znam z dzieciństwa. Trochę się zdziwiłam, że Pawełek miał jeszcze ochotę na kecenie, ale miał.:)
Później było jeszcze parę atrakcji, a właściwie to więcej niż parę, ale ja już straciłam rachubę. Chłopcy byli daleko, więc zdjęć z nimi nie ma.
Doszliśmy do "strefy basenowej", która jest w rozbudowie. Dzięki cioci Ani mieszkającej w Zatorze, wiedziałam, że trzeba wziąć kąpielówki i chłopcy mogli w pełni wykorzystać wodne atrakcje. Nie ukrywam, że też z przyjemnością schłodziłam odnóża w chłodnym basenie.
Po basenowaniu dałam się chłopakom namówić na duże pontony (chłopcy już wcześniej z nich korzystali). Żołądek wrócił do pozycji wyjściowej, więc czas było go nieco poruszać.;) Okazało się, że te duże pontony nie kręcą się aż tak bardzo i dało się przeżyć, chociaż chłopcy mieli chwilami miny straszne.:)
A jak było z kolejkami do poszczególnych "atrakcji?" Okazało się, ze dzień wybrałam idealnie. Do większości urządzeń nie trzeba było czekać i chłopcy wsiadali z biegu. Tylko te najatrakcyjniejsze z atrakcji były oblegane i trzeba było chwilkę poczekać - 10-15 minut. Widziałam jednak jak długie są wytyczone trasy dla kolejkowiczów - są opisane w minutach oczekiwania i bardzo, bardzo długie.
Na koniec miały być lody, ale koniec się odwlekał, bo w drodze do wyjścia atakowały nas kolejne atrakcje - albo te do powtórki, bo były świetne, albo te opuszczone w ferworze całodniowym. A co do lodów, to uwielbiam uwieczniać Krzysia, który je loda całym sobą. Widać każdorazowo, że naprawdę mu smakuje. Te ciamtania i pomlaskiwania są po prostu cudne. Druga potrawą, którą Krzyś zjada z równym zaangażowaniem jest pizza z naszej ulubionej pizzerii. Od dawna wiem, że moja domowa nigdy nie dorówna tej kupnej z Toni Peperoni.
A co było dla mnie w Energylandii? Plastikowe grzybki, które bez trudu znalazłam. To był dzień dla dzieci, ale ja coś dla siebie też odrobię kiedyś tam, w niedalekiej przyszłości.
Spędziliśmy w Energylandii cały dzień - od dziesiątej rano do osiemnastej. Chłopaki mają wrażeń na najbliższe dni pod dostatkiem; nie mówią od czwartku o niczym innym niż ta wycieczka. Czyli warto było.:)
Niesamowity park rozrywki.Fajnie ze chłopaki nie bali się skorzystać z rożnych atrakcji. Zdjęcie na początku jest rewelacyjne,oni wiedza w którym momencie je robić. Kiedyś miałam takie zdjęcie z karuzeli belgijskiej,jak zobaczyłam co przeżywała siostrzenica w czasie zjazdu,taka wystraszona była jak twoi synowie.Ja jednak wole wasze wyprawy do lasu i koni,usciski
OdpowiedzUsuńJa też wolę do lasu i koni.:) Ale od czasu do czasu trzeba bywać w "wielkim świecie", żeby nie zdziczeć.;) Pozdrowienie serdeczne!
UsuńNa kilku zdjęciach uwieczniony jest szeroki uśmiech Michałka. Rzadki widok! Zazwyczaj jest poważny lub zamyślony. Warto było! Pozdrawiam z zachmurzonego Podlasia- Ewa.
OdpowiedzUsuńJak Ci dobrze, że masz zachmurzone! U mnie znowu od rana lampa.
UsuńDla uśmiechów na paszczach warto się poświęcić.:) Pozdrowienia ze słonecznego Krakowa!
Dzień dobry. Pierwsza myśl po przeczytaniu: jak to dobrze, że kiedyś takich miejsc nie było, bo pewnie bym musiała tam iść. A druga myśl: na szczęście już nie muszę. Pozdrawiam, Inka
OdpowiedzUsuńSuper to ujęłaś!:) A ja już słyszę pytania, kiedy pójdziemy tam następny raz... Pozdrawiam przedburzowo!
Usuń