Opowieści o lesie w Kornatce koło Dobczyc słuchałam od lat. Opowiadali o nim zarówno znajomi z realu jak i ci wirtualni, chwaląc grzybowe bogactwo tego miejsca. To tam, według legend, pojawiają się co rok najpierwsze borowiki ceglastopore i szlachetne, a podobno nawet królewskie, którymi można zapełniać całe kosze. Jestem pewna, że te borowiki królewskie, to tak naprawdę borowiki sosnowe, ale w rozmowie nie udało mi się przekonać ich znalazcy, że to nie ten gatunek, o którym mówi.
Kornatka nie jest daleko od Krakowa, a mimo to od ładnych paru lat wybierałam się tam jak sójka za morze i dotrzeć nie mogłam, bo wciąż stawało coś na przeszkodzie. Na szczęście, co się odwlecze, to nie uciecze i las czekał na nas wytrwale aż do ostatniej niedzieli. Pawełek przygotował trasę dojazdową i po śniadaniu wyruszyliśmy na penetrację dziewiczych dla Menażerii terenów.
Przejechaliśmy przez Wieliczkę i Dobczyce i bez problemu trafiliśmy do Kornatki. Zaparkowaliśmy koło leśniczówki, obok ogromnych traktorów służących do wywlekania drzew z lasu. W niedzielę nie wyjeżdżały do pracy, więc nie było obaw, że nasze wozidło zostanie po drodze zmiecione przez ciężki sprzęt.
Od razu zauważyliśmy niepozorną grzybiarską ścieżkę prowadzącą w las i bez wahania nią poszliśmy. Zaraz na początku las był głównie jodłowy, przetykany nielicznymi dębami, piękny i wysoki, z czyściutkim podłożem. Od razu stwierdziłam, ze mi się tu bardzo podoba. Druga konkluzja była mniej optymistyczna - w takim ładnym lesie wiosenną porą niewiele grzybów da się znaleźć. W marcu bardziej grzybodajne są krzaczory i chaszcze, a w takim "porządnym" lesie na grzybki trzeba trochę dłużej poczekać. Ponieważ głównym celem było zapoznanie się z terenem i wytropienie potencjalnych miejscówek, nie przejęłam się zbytnio faktem, ze dziś na wiele liczyć nie powinnam. Później okazało się zresztą, że wcale tak kiepsko nie było.:)
Krzyś chodził między drzewami i gadał jak najęty: "Patrz mama, jaki tu mech! Na pewno rosną tu pociusie (borowiki ceglastopore) i pradzikusy (borowiki szlachetne)! A kiedy one będą???" I od wymieniania gatunków, które na pewno w tych miejscach rosną, przeszliśmy do liczenia za ile miesięcy, tygodni i dni będziemy kosić borowiki. Przypomniałam Krzysiowi, ze wcześniej musimy się nacieszyć słowackimi smardzami, więc znowu liczyliśmy ile to jeszcze trzeba czekać. Wyliczanki czasowe zakończyły się obliczeniami, kiedy wreszcie będą wakacje i nie będzie szkoły.;)
Nieco wyżej las się zmienia - jest coraz mniej iglaków, a ich miejsce zajmują buki. Ten fragment lasu również wygląda bardzo obiecująco.
Idąc do góry zdobyliśmy szczyt o wdzięcznej nazwie Trupielec.
Pawełek zaznaczył ten najwyższy punkt na dżipsie, a Michał i Krzyś zaczęli się domagać słodkiego deseru. Wniosek o wydanie czekolady motywowali zjedzeniem wszystkich kanapek śniadaniowych, jakie zabrałam na wycieczkę. Nie chciałam ich jeszcze napychać słodyczami, więc powiedziałam, że dostaną swoją ulubioną paszę, kiedy zejdziemy z Trupielca na drugą stronę. Pomarudzili, ale przystali na moje warunki i pognali w dół na złamanie karku, żeby jak najszybciej znaleźć się w "czekoladowym punkcie". Nie wzięli jednak pod uwagę, że czekolada, dobrze schowana w moim plecaku, nie będzie tak szybka jak oni.;)
Kiedy wraz z plecakiem i jego słodką zawartością znalazłam się koło chłopaków, zaczęli tak dokazywać i skakać koło mnie, że w ferworze szaleństwa Krzyś przywalił mi pięścią w głowę. W złym miejscu sobie kucnęłam, żeby rozpakować słodkie...
Zawyłam pro forma "auuu!", żeby się Krzyś zorientował, że machając odnóżami wycelował prosto w moją beretkę. Pawełek tak się wkurzył tymi małpimi harcami chłopaków i moimi obrażeniami, że zabrał czekoladę i schował ją w swojej aparatowej torbie. Zapanowała konsternacja. Z taką sytuacją nie mieli jeszcze do czynienia i nie bardzo wiedzieli, co powinni zrobić. Zaczęli od błagalnych spojrzeń w moją stronę, ale powiedziałam im, że zaprzepaścili swoją szansę na czekoladę ode mnie i teraz muszą negocjować z tatą.
Ponieważ negocjacje zakończyły się fiaskiem, chłopcy doszli do wniosku, że odzyskają "swoje" słodkie podstępem i siłą. Pawełek był czujny, więc próby zbliżenia się do aparatowej torby i niepostrzeżonego wykradzenia zawartości nie powiodły się. Wtedy przypuścili szturm na tatę. Wyglądało to jak atak ratlerków na bernardyna. Początkowo cała trójka się śmiała, ale w trakcie tej nierównej walki Michałkowi i Krzysiowi coraz bardziej rzedły miny. Widząc, że za chwilę poleją się łzy bezsilności, przerwałam kolejne starcie i ponownie weszłam w posiadanie nieco już połamanej czekolady. To ona odniosła trwałe obrażenia.
Rozdzieliłam słodkie na trzy części i już wszyscy byli zadowoleni i gotowi do pokonywania wąwozów, do których właśnie dotarliśmy.
Po przejściu trzech jarów o stromych brzegach dostaliśmy się na leśną drogę, która wyprowadziła nas na obrzeża lasu. Było tam nieco wilgotniej i wreszcie dała się zauważyć budząca się do życia wiosenka.
Na obrzeżach lasu rosło trochę krzaków. Na tle szarości wyraźnie wybijały się pięknie kwitnące leszczyny.
W dwóch miejscach trafiły się dobrze rozwinięte bazie.
Ale największą radość sprawił mi krzaczek wawrzynka wilczegołyka. Wypatrzył go Pawełek, ale zdjęć nie robił, bo stwierdził, że ma już tysiąc wawrzynków i więcej nie chce. Mnie ich tam nigdy dość, więc uwieczniłam pierwszego tegorocznego.
Bliżej ziemi też coś zaczyna wyrastać, na przykład młode pokrzywy, idealne na sałatkę.
Ze ściółki zaczynają wychodzić lepiężniki.
Kiełkują żołędzie, których w ubiegłym roku było mnóstwo.
Z drogi ciągnącej się skrajem lasu skręciliśmy ponownie między drzewa. W tym miejscu dominowały jodły, a między nimi rosły buki. Również ta część lasu prezentowała się doskonale i przywoływała wizje pięknych brązowych kapelutków.
Właściwie nigdzie nie szło się po płaskim terenie, tylko cały czas góra-dół-góra.
Michaś i Krzyś wbiegali na wzniesienie, tam odpoczywali, by nabrać sił i zbiec w największym pędzie na dół.
Na niewielkiej polance Krzyś wypatrzył drugi krzaczek wilczegołyka. Ponieważ zapomniała mu si.e nazwa, więc wołał mnie mówiąc, że znalazł ten wilczy krzak.:) Musiałam zrobić co najmniej tyle samo zdjęć, co temu pierwszemu i zapewnić Krzysia, że jego znalezisko jest równie piękne, a nawet piękniejsze od tego, który znalazł Pawełek.
Kiedy pokonywaliśmy kolejne wzniesienia i dolinki, zaczął padać deszcz. Nie był zbyt intensywny i zupełnie nie przeszkadzał w kontynuacji spaceru.
Ostatni etap trasy pokonaliśmy drogą. Największą atrakcją okazała się stojąca przy szlaku ambona.
A tak prezentowała się ostatnia prosta przed miejscem pozostawienia samochodu.
Końcówkę spaceru umilił nam słoneczny akcencik wiosenny - pojedynczy podbiał, który został wypatrzony przez Krzysia.
Spenetrowaliśmy spory fragment lasu w Kornatce, ale patrząc na mapę, można stwierdzić, że to tylko część znacznie obszerniejszego kompleksu leśnego. Chciałam iść jeszcze w drugą stronę, bo mało mi jeszcze było chodzenia, ale moi chłopcy odmówili współpracy. Na pewno nie będzie to ostatnia wizyta w tym miejscu, więc następnym razem rozpoznanie przeprowadzimy w nieco innym kierunku.:)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz