Znacie to uczucie, kiedy wchodzicie do lasu, w którym zawsze coś na Was czekało, lasu, w którym jest idealne środowisko dla gatunku, który macie zamiar dorwać, lasu, o którym marzyliście od poniedziałku (a jest już niedziela), a tu spod jednego drzewa wyskakuje NIC, spod drugiego jeszcze większe NIC, a w ściółce między drzewami kły szczerzy TOTALNE NIC??? Kiedy Wasza wizja pełnych koszy czy pełnych kart pamięci zostaje zdruzgotana i rozbita w pył w zderzeniu z brutalną rzeczywistością? Doświadczyłam tego wczoraj, ale później okazało się, że las tylko wystawił nas na próbę wierności i wytrwałości.
Topole, topole i raz jeszcze topole. Miejsce, w którym wiele kart pamięci zostało zapełnionych przepięknymi smardzówkami/naparstniczkami czeskimi i niezmiennie towarzyszącymi im twardnicami bulwiastymi. W nocy padało. Las był wilgotny i pachnący świeżością. Z bijącymi serduchami weszliśmy na dobrze znany, smardzówkowy teren.
Patrzyliśmy i patrzyliśmy z uporem maniaków w ściółkę, z której tylko NIC szczerzyło kły w szyderczym uśmieszku. Po kwadransie Michaś i Krzyś porzucili szukanie i zajęli się zabawą, a Pawełek stanął sobie na skraju topolowego fragmentu lasu i ostentacyjnie stwierdził, że to głupi las i nic w nim nie ma. Oczywiście delikatnie go zbeształam, żeby lasu nie wyzywał, tylko skupił się na szukaniu.
Ja chodziłam z nosem w ściółce jeszcze z godzinę. Mamrotałam prośby do lasu, grzybni i ziemi, żeby choć jedną smardzówkę ujawniły na dowód, ze one tu są. Za jakiś czas spuściłam z tonu i zaczęłam prosić o choćby jedną twardnicę bulwiastą. O cokolwiek grzybowego. Zadawałam sobie pytania, czy ich naprawdę nie ma, czy też po prostu ja ich nie widzę. Ale miałam przecież okulary na nosie, a w nich mój wzrok zdecydowanie się wyostrza.;) Efekt moich poszukiwań był zerowy.
W takim wypadku można zmienić las i szukać szczęścia gdzie indziej albo iść na spacer i cieszyć się tym, co jest nam dane. Chłopcy byli już mocno zniecierpliwieni moimi poszukiwaniami, więc ogłosiłam wyruszenie na spacer po pięknym kwietniowym lesie. Dodałam jeszcze, że smardzówki i smardze na pewno gdzieś tu sa i trzeba je tylko znaleźć. A kto je znajdzie jak nie my?
Poszliśmy znaną i lubianą trasą wiodącą wokół sporej części kompleksu leśnego. Dzieciaki były cudownie grzeczne i spokojne. Nawet za bardzo nie biegali, ani raz się nie pokłócili (co zdarza się ostatnio sporadycznie), tylko rozmawiali ze sobą o roller coasterach - nieprzemijającej fascynacji Michałka.
Pawełek był trochę naburmuszony z powodu braku grzybów, a ja oddałam się podziwianiu i uwiecznianiu wiosennych kwiatków. Przez większą część spaceru nie trafiliśmy na żadnego grzyba poza paroma starymi nadrzewniakami. Ale później las stwierdził, że jesteśmy niezwykle wytrwali i zaczął coś niecoś podrzucać przed oczy. Tę część spaceringu na razie pominę, bo najlepsze było na koniec, kiedy już wracaliśmy do samochodu pozostawionego na leśnym parkingu.
Przedostatnia prosta przed parkingiem. Idziemy sobie leśną ścieżką, chłopcy już trochę zmęczeni i głodni. Odbiłam od nich w bok, w miejsce, gdzie tylko kilka topól rosło, a między nimi kolczaste krzaki młodych akacji, a właściwie robinii akacjowych. Nigdy wcześniej nie penetrowaliśmy tego fragmentu lasu, bo jest niewygodny do chodzenia, a grzybki rosły przecież gdzie indziej. Wchodzę w te kolczaste krzaki i co widzę? Smardzóweczka swój łepek wystawiła. Rzadko w lesie głos podnoszę, ale tym razem udarłam się: "Jest!!!"
Chłopcy wpakowali się w krzaki do mnie. I zaraz okazało się, że jest kolejna, jeszcze jedna i następna!
Zaczęliśmy chodzić ze wzrokiem wbitym w podłoże i wreszcie je widzieliśmy! Zaczęłam zapełniać kartę pamięci, na której zapisałam już wcześniej stada kwiatków. Szybko się dopełniła, ale miałam kolejną.
W większości owocniki były malutkie, z niewidocznymi jeszcze trzonami. Tylko nieliczne ciut wyżej wystawały nad ziemię.
Krzyś wreszcie uśmiechnął się całą paszczą znajdując coraz to nowe smardzóweczki. Zapomniał nawet, że był głodny już jakiś czas temu.:)
Nawet Michałek, który niezbyt fascynuje się szukaniem grzybów, stwierdził, że takie znaleziska dają dużo radości i są emocjonujące.
Nie obeszło się niestety bez przykrego zdarzenia. W pewnym momencie usłyszałam rozpaczliwe:"Auuu!" wydane przez Michałka. Stał z noga w górze i wrzeszczał. Pawełek huknął na niego, żeby nie piszczał jak jakaś lasia, ale okazało się, że tym razem miał powód do rozpaczliwego pisku.
Nadepnął na stojący na sztorc akacjowy kolec, który przebił podeszwę gumowców i wbił się w Michałkową stopę. Na szczęście Michaś szybko podniósł nogę do góry i kolec nie wszedł w jego cielistość zbyt głęboko. Nogi nie trzeba będzie wymieniać, ale zakup nowych gumowców jest nieunikniony.
Smardzóweczki rosły w różnych pozach i konfiguracjach. Nie brakowało bliźniaków, trojaczków, przytulonych do siebie i rozdających całusy. Każda była inna i każda znalazła swoje miejsce na drugiej karcie pamięci.
Tylko dwa owocniki miały wyrośnięte trzony. Wydawałoby się, że takie dobrze rozwinięte grzybki będą dobrze widoczne, ale nic bardziej mylnego! Schowały się w ściółce i suchej trawie, więc wcale nie było łatwo ich znaleźć.
Trafiła mi się też wisienka na torcie - jeden smardzyk stożkowaty. Niezwykle cenny, bo pierwszy w tym lesie. Potwierdził moje przypuszczenia, że rosną tam nie tylko smardzówki, ale również smardze.:)
Wytrwałość w poszukiwaniach została nagrodzona. Szkoda, ze tak późno trafiliśmy w to miejsce, ale dobrze, ze mnie podkusiło, żeby w ogóle tam wleźć. W związku ze znaleziskiem czas spaceru się wydłużył i do domu wróciliśmy znacznie później niż było planowane. Najbardziej cierpiał z tego powodu Krzyś, który zaczął dotkliwie odczuwać głód zaraz po opadnięciu emocji związanych z szukaniem i znajdowaniem grzybków. W drodze powrotnej jak mantrę powtarzał: "Marzę, żeby najeść się do syta." Na szczęście nie umarł po drodze z głodu i mogłam spełnić jego marzenie.:)
Kto szuka ten i znajdzie, brawo Dorotka.
OdpowiedzUsuńDlatego ciągle szukamy.:)
Usuń