Święto Borówki obchodzone w Zubrzycy Górnej w pierwszą niedzielę po imieninach Hanki jest doroczną okazją do odwiedzenia skansenu. O ile Święto Pasterskie przez wszystkie lata, kiedy na nim bywaliśmy, niewiele się zmieniło, to borówkowe święto jest za każdym razem inne. Pamiętam, że kiedy pierwszy raz byliśmy na nim z Pawełkiem, jeszcze bez Michałka i Krzysia, były super konkursy na estradzie. Wtedy braliśmy udział w piłowaniu kłody drewna piłą moja - twoja, a ja jeszcze startowałam w konkurencji jak najszybszego jedzenia borówek. I nawet nagrodę dostałam.:) Później na kilka lat ludowe świętowanie zamieniło się w odpust ze straganami z chińszczyzną z najniższej półki. Na szczęście, po zmianie kierownictwa skansenu, powrócił bardziej tradycyjny wymiar tego święta, chociaż już takich pomysłowych konkursów jak za pierwszym razem, nigdy nie powtórzono. W tym roku Święto Borówki zdominował niestety ryk silników. Zobaczcie, co tam się działo.:)
Zanim jednak pojechaliśmy do skansenu w Zubrzycy, był cudowny poranek, kiedy to moje chłopaki mieli dzień lenia, a ja wydarłam samotnie do lasu. Grzybami na razie nie będę się chwalić, ale zobaczcie, jakie widoki zgotowało mi niebo i ziemia. W wysokich chmurach padał deszcz, który parował jeszcze przed dotarciem do ziemi. Jego efektem był kawałek tęczy.
Z jednej strony miałam Babią, z drugiej Tatry. Widoczność była rewelacyjna.
Kiedy wróciłam z lasu, nakarmiłam chłopaków i pojechaliśmy do Zubrzycy. Już w drodze mijały nas kolejne motocykle. Jak się okazało, wszystkie jechały do skansenu. Uważam, że łączenie Święta Borówki ze zlotem motocyklistów nie jest dobrym pomysłem, bo huk silników i smród spalin nie bardzo pasują do skansenu. Poza tym motocykliści nieustannie przemieszczali się na swoich maszynach po drogach wewnątrz skansenu, po których chodziły tłumy ludzi. Poza tym fani motorów prezentowali siłę swoich pojazdów gazując nimi na postoju. Dzięki temu nad częścią świątecznego terenu unosiła się śmierdząca chmurka. Ryk motorów w połączeniu z bardzo sprawnym nagłośnieniem imprezy, sprawiało, ze po kwadransie w głowie przeciętnego odbiorcy tej kakofonii dźwięków, powstawał bolesny mętlik.
Z ciekawszych rzeczy była możliwość zakupienia różnorodnych rodzajów bundzu - był taki z czosnkiem niedźwiedzim i z czarnuszką, wędzony, a nawet dojrzewający. Michałkowi zdecydowanie posmakował ten dojrzewający.:)
Ciekawostką była też grupa rekonstrukcyjna z Nowego Targu, ale cały jej pokaz polegał na przejściu przez scenę. Zdecydowanie za krótko to było.
Michałek natychmiast przyłączył się do biesiadujących wojaków i bez obciachu zaglądał im w gary, miski i talerze.
Z daleka wypatrzyłam dwie gaździny czekające na wyrobników i z premedytacją poprowadziłam chłopaków w ich kierunku.
Po szybkim szkoleni wzięli się do roboty.
Trzeba było nieco panować nad nimi, żeby się nie pozabijali stylami od grabi, ale obeszło się bez ran tłuczonych, ciętych i szarpanych, a siano zostało całkiem przyzwoicie zgrabione.
Później były konkursy u leśników i parkowych. Krzyś nie bardzo chciał w czymkolwiek uczestniczyć, więc namówiłam go do układania logo parku. W czasie, kiedy Michaś robił borówkowe korale, ja z Krzychem ułożyliśmy logo, co wbrew pozorom, wcale nie jest prostą sztuką.
Krzychu dostał medal, ale do zdjęcia z logo pozował Michał.
Złożyliśmy też wizytę lokalnemu szamanowi handlującemu łukami i amuletami chroniącymi od wszelkich nieszczęść.
Pawełek w imię przyjaźni Pawełkowo - Szamańskiej dostał niepowtarzalny kubek z wizerunkiem szamana.:)
Po degustacji ciast borówkowych na stoiskach kół gospodyń wiejskich nabyliśmy "dzwonecki łowiecki", wyrób lokalny, ręcznie robiony.
Weszliśmy do budynku, który według nas mógł być tylko szkołą wiejską z dawnych czasów. Tymczasem okazało się, że znajduje się w nim farbiarnia. Michaś wyprodukował chustkę dla mamy.
Na koniec posiedzieliśmy jeszcze chwilę ze znajomym Słowakiem, który widząc Pawełka, natychmiast pobiegł do potoku, żeby wyjąć z niego schłodzoną cytrynówkę. Pawełek zostałby tam pewnie na dłużej (znaczy się dopóki flaszka nie byłaby pusta), ale akurat napatoczyło się paru klientów na jazdę i Józek musiał się wziąć do roboty (koniska same nie chciały człapać), a ja wykorzystałam okazję do zagonienia chłopaków do samochodu i powrót do Lipnicy.
Super wycieczka. Warto było się tam udać.
OdpowiedzUsuńZawsze warto wpaść na dobrą imprezkę.:)
UsuńOj lubię i motory i takie imprezy. Bym była zachwycona
OdpowiedzUsuńByło przyjechać dzień wcześniej.;)
Usuń