Poranek przywitał nas szaro-burymi chmurami i siąpiącym deszczem. Pogoda nie zachęcała zbytnio do opuszczenia cieplutkiego łóżka, ale przecież nie mogliśmy zrezygnować z planów na dziś! Wyłamała się tylko ciocia Iza, która ogłosiła "DZIEŃ LENIA" i pozostała w domku, aby z właściwą sobie pasją, przygotować nam wypasiony obiadek. Na jej miejsce szybko wskoczyła ciocia Ania, która bladym świtem przybyła z Krakowa.
Ruszyliśmy w kierunku Babiej, która była celem dzisiejszej eskapady. Smardze miały być tylko miłym dodatkiem do spaceru, bo, jak wiadomo, w Polsce są to grzyby chronione i można je co najwyżej pogłaskać i obfocić.
Zaskoczyły nas ogromne, jak ne pierwsze dni maja, połacie śniegu leżące w rowach i pod drzewami. Od lat bywam na Babiej wczesną wiosną i nie pamiętam, aby kiedykolwiek na początku maja było tyle śniegu w najniższych partiach tej góry. Dzieci, a szczególnie Krzychu i Robuś, miały niezłą zabawę na białym, zlodowaciałym puchu, po którym można było skakać i robić z niego śnieżne kulki do rzucania w drzewa.
Pierwszymi znalezionymi grzybami były wieruszki wiosenne wypatrzone przez Anię. Również ona, kilkadziesiąt metrów wyżej wypatrzyła jedyną dzisiejszą piestrzenicę kasztanowatą. Cały czas z nieba spadała mżaweczka otulając nas zimną wilgocią, ale nie zważając na to, brnęliśmy do celu. Powyżej piestrzenicy nie spotkaliśmy już żadnych grzybów. Trafiliśmy na nie dopiero podczas schodzenia, ale o tym będzie później.
Teraz jesteśmy w szczytowym punkcie wycieczki - urokliwy strumyk spadający w kaskadach ze szczytu Babiej, woda przeraźliwie zimna, przejrzysta i czyściutka. I szum zagłuszający każde słowo...
Po obowiązkowych rzutach kamieniami i kilku chwilach napawania się pięknem tego miejsca, przystąpiliśmy do przeprawy. Po raz kolejny obuwie weekendowe okazało się bezcenne. Najmłodsi mieli najwięcej radochy z przekraczania wodnych odmętów i zupełnie nie zdawali sobie sprawy z tego, jak my, ich starzy, koncentrujemy całą uwagę na tym, żeby nie wpaść w poślizg i nie bachnąć betami do lodowatej wody. Udało się! Tylko Ania nieznacznie została naznaczona przez wodę, ale nie było to nic groźnego.
Tuż za brodem leżało mnóstwo drzew wywleczonych z babiogórskiego lasu. Chłopcy momentalnie skorzystali z naturalnych konstrukcji treningowych i przystąpili do działania - Krzyś, oprócz spadania i kontrolowanych poślizgów, opanowywał wykonywanie szpagatu. Jeszcze mu trochę brakuje do perfekcji, ale , jak wiadomo, trening czyni mistrza.
Kawałek dalej zobaczyliśmy jak odbywa się pozyskiwanie drzew z lasu. Mnie się łza w oku kręci za każdym razem, kiedy widzę zwalone, uwalane w błocie kolosy, pozbawione swej potęgi i życia, ale Pawełek stara się tłumaczyć poczynania leśników tym, że to z powodu korników, że dla dobra lasu i takie tam. Nie do końca to do mnie przemawia...
Podczas zejścia Michałek wypatrzył pierwszą tegoroczną salamandrę - była ospała i poruszała się powolutku, bo jej jeszcze żadne wiosenne słoneczko nie ogrzało na tyle, żeby przyspieszyć funkcje życiowe. Dzieciarnia była zachwycona znaleziskiem i z zainteresowaniem oglądała jaszczurkę przez dłuższą chwilę.
Kiedy dotarliśmy do kolejnego punktu składowania drewna, młodsza menażeria miała okazję odbyć trening wspinaczkowy i sprawnościowy w przemieszczani się po nierównym podłożu. Oczywiście skwapliwie skorzystali z okazji.
Na dole, u stóp Babiej zaczęły się miejsca smardzowe. Obok leżącego nieopodal śniegu wyrosły pierwsze, młodziutkie owocniki, których obecność odkrywaliśmy z radością, bo szczerze mówiąc, nie spodziewaliśmy się, że je dzisiaj znajdziemy.
Smardzyków było kilkanaście i pewnie niedługo wyrosną kolejne, bo warunki mają teraz niezłe - ziemia jest pomoczona, a może i cieplejsze dni w końcu nastaną.Jutro ostatni dzień naszego smardzowania. Zobaczymy, co nam przyniesie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz