Pierwsza stacja - Smardzowisko. Zimno jeszcze i mgliście okrutnie, ale z nadzieją na słońce zaczynające rozrywać na strzępy mgielny woal skrywający przed nami grzybowe skarby.
To już ostatnie majówkowe smardze. Na pożegnanie każdy znalazł swojego grzybka, a niektórzy wyrobili nawet podwójną normę - zamiast jednego wymarzonego, znaleźli aż dwa. To dopiero była radość - dwa razy 100%.:)
Obok słowackich smardzów znaleźliśmy również inne grzybki, które coraz liczniej wychylają się spod ziemi. Na pobliskiej łączce rosły gromadnie jakoweś polówki, których nie pozyskiwaliśmy.
Niedaleko, w zaroślach, przycupnęła gromadka ciemnobiałek, nieco sfatygowanych życiem - na fotkach widać jak wyglądają grzybki po przejściach słoneczno - deszczowych. One tez zostały na miejscu swego wzrostu, gdyż nie zachęcały zbytnio do konsumpcji ani wyglądem, ani zapachem.
Przy samej drodze usadowiła się kustrzebka, wyglądająca na słabą i kruchą. W rzeczywistości zdołała rozepchnąć bryły twardej ziemi i kamienie, aby zaistnieć na chwilkę w grzybowym świecie.
Opuściliśmy smardzowisko, żegnając je najprawdpodobniej na dwa tygodnie i po przejechaniu kawałka trasy naszym wiernym Doblowozem, ruszyliśmy do bacówki. Właściwie, to ruszyliśmy częściowo, bo niektórzy wybrali wygodną podróż samochodem, który miał w drodze powrotnej zabrać serkowe zaopatrzenie dla Krakowa i okolicy, więc na bacówce być musiał.
Pawełek, jako kierownik, został wybrany do prowadzenia koni mechanicznych, a ja z resztą ekipy (drugi samochód został porzucony na granicy cywilizacji), ruszyliśmy piechotą. Najbliższa stacja to było Pniakowo, w którym obowiązkowo należało przejść przegląd techniczny, poprawić humorki, załadować "wągle" i nabrać wody. Słońce wysuszało bowiem okrutnie i Robuś stracił chęć do jakiegokolwiek wysiłku koniecznego do pokonywania przestrzeni.
Moja młodsza menażeria tylko się uśmiechała, bo zaprawiona w bojach wie, że jak rozkaz został wydany, to trzeba iść. Tym bardziej, kiedy dostało się obfitą dostawę paliwa.
Wesoła lokomotywa ruszyła z Pniakowa na Marysią Polanę. Niebo błękitne, słoneczko świeci, zero chmurek i nikt nie marudzi. Na uwagę zasługują jeszcze bezlistne drzewa, które nadal czekają na naprawdę ciepłe dni, aby wypuścić pierwsze listeczki.
Pociąg, ciągnięty przez Krzycha - parowóz, wspomagany częstymi dostawami węgla (w domyśle węglowodanów) oraz dolewkami wody pitnej, parował wyśmienicie i pod górkę zasuwał zadowalającym tempem. "Pufanie" i "ciufanie" przerywane było wybuchami beztroskiego śmiechu.
Tak dotarliśmy do stacji Bacówkowo Górne, gdzie na parowóz, wagoniki i całą resztę maruderów czekał zastawiony stół, z którego skwapliwie skorzystaliśmy. Dla Izeczki dzisiejsza żętyca była pierwszą w tym roku, więc jej smakowała wyjątkowo i skopek szybko pokazał swoje denko. My już wcześniej odwiedziliśmy bacówkę i mieliśmy okazję spróbować różnych specjałów.
"Na zapleczu" czekało na nas całe zamówienie oscypkowe, jakie złożyliśmy w pierwszym dniu kwietniowej jeszcze majówki.
Zjedliśmy i wypiliśmy, co było nam dane, zapłaciliśmy, za to, co dla nas było przygotowane i parowóz (świeżo podlany żętyczką i węglem oscypkowym napalony) ruszył do stacji Doblowozownia. Na miejscu nazwa została zmieniona na jedynie słuszną w tych okolicznościach - Oscpkownię.Pociąg dał radę, a my przecież nie mogliśmy być gorsi - też daliśmy. Radę oczywiście. I wróciliśmy do Krakowa bez korków, co wyczynem jest nie lada, gdy wracają tysiące, a nawet parę osób więcej.
Majówki koniec, ale nie koniec majówkowych przeżyć i na pewno nie koniec smardzów.:)
Dorotka. Nie byliście na zlocie?
OdpowiedzUsuńJolu, na spotkaniu w Slanej nie byliśmy.
OdpowiedzUsuń