Chyba mi już młodsza menażeria za bardzo urosła, bo złapałam się na tym, że coraz częściej sięgam do zdjęć, na których są małe słodziaki, które jeszcze nic nie mówiły i były całkowicie ode mnie uzależnione. Wracając do wspomnień wpadłam na fotki z pierwszej Michałkowej wizyty w stajni. Mam wrażenie, jakby to było wczoraj, a przecież to już tyle lat... Dzisiaj zapraszam na wycieczkę do przeszłości.
Dzieci i konie mają wiele wspólnego - przede wszystkim jedne i drugie są najszczęśliwsze, kiedy są czyste inaczej. Potrzebują dużo miłości, opieki, głaskania, miziania, przytulania. Michałek i Krzyś dostali konie niejako w pakiecie z matką taką, a nie inną i nie mieli wyjścia - od pierwszych dni życia musieli się stykać ze stajnią i jej mieszkańcami. Obecność koni w ich życiu stała się dla nich taką oczywistością, że przez długi czas myśleli, że każdy tak ma i na świecie nie ma dorosłych, którzy nie posiadaliby umiejętności dosiadania konia i przemierzania na jego grzbiecie łąk i lasów.
Michałek miał pięć dni, kiedy po raz pierwszy został dokładnie obwąchany przez Okę i Ramzesa, a następnie przyjęty do stada jak źrebak, który staje się oczkiem w głowie wszystkich członków grupy. On sam popatrzył chwilkę sennymi oczkami i zaraz zasnął pod ciepłym powietrzem wydmuchiwanym z końskich chrap.
Później towarzyszył mi podczas zapewniania koniom odpowiedniej porcji ruchu - spał sobie w wózeczku, a ja mogłam zajmować się końmi, mając go równocześnie cały czas na oku i słysząc najcichsze nawet wołanie o jedzenie.
Michałek bardzo szybko nauczył się siedzieć i wtedy nadszedł czas na wykorzystanie nosidełka nie tylko podczas leśnych spacerów, ale i do przejażdżek na koniu. Nie zapomnę Michałkowych wybuchów śmiechu, kiedy podskakiwał przy każdym końskim kroku. Potrafił się tak śmiać bez końca, a jazda konna stała się dla niego jedną z ulubionych rozrywek.
Kiedy na świecie miał się pojawić Krzyś, Michałek już samodzielnie dosiadał konia - na chwilę przy każdej wizycie w stajni. Szykował się do roli najważniejszego przewodnika dla swojego młodszego brata. Konie cały czas traktowały go jak członka stada, którego należy pilnować, wychowywać i kochać. Szczególnie Oka traktowała go z należytą powagą i delikatnością - mógł się plątać pod jej nogami, głaskać ją, ciągnąć za ogon, a ona stała jak posąg nie przestawiając nóg ani o centymetr, żeby przypadkiem nie zahaczyć o malucha bawiącego się koło niej.
Gdy Krzychu był już z nami, Michałek bardzo chciał go oprowadzić po stajni, ale niestety, młodszy brat tylko leżał, płakał i nie nadawał się do wspólnej zabawy. Mimi (tak o sobie mówił wówczas Michaś), próbował przeciągnąć nosidło z Krzysiem w pobliże naszych koni, ale nie dał rady i musiał ograniczyć się do pokazania mu wszystkiego z odległości. Do bliższego zapoznania Krzysia z końmi potrzebna okazała się pomoc mamy. Konie, zapoznane doskonale z zapachem dzieci natychmiast zaakceptowały kolejnego stwora, którego im przedstawiłam.
Krzysiu nie lubił noszenia w chuście ani w nosidełku, więc po raz pierwszy jeździł na koniu bez żadnych urządzeń pomocniczych. Poradził sobie doskonale, ale siedzenie na koniu zdecydowanie nie sprawiało mu takiej przyjemności, jak Michałkowi, kiedy był w jego wieku.
Oczywiście nie uniknęłam zarzutów, że narażam dzieci na niebezpieczeństwo, pozwalając im na kontakt z mnóstwem złych bakterii i na zabawy w pobliżu koni. Może i Wam, drodzy czytelnicy, wydaje się, że takie małe dzieci powinny siedzieć w czysto wysprzątanym pokoju i wychodzić na zewnątrz tylko wtedy, kiedy jest idealna temperatura i wilgotność.
Ja mam na ten temat zupełnie inne zdanie. Jestem przeciwnikiem sterylnych warunków i trzymania dzieci pod kloszem spod którego niewiele widać. Moje dzieci miały od urodzenia, a właściwie od uwolnienia nas spod opieki szpitalnej, wychodziły z nami wszędzie, niezależnie od pogody. Bywały w stajni i lesie, raczkowały po ujeżdżalni i ściółce, dotykały koni i stajennych kotów, roślin, grzybów, żab i ślimaków. W efekcie praktycznie nie chorują, nie mają żadnych alergii ani uczuleń.
Z końmi nigdy nie zostawali sam na sam; zawsze czuwałam obok, żeby w razie jakiegokolwiek niebezpieczeństwa ratować dziecko przed koniem lub konia przed dzieckiem, które (bywało) za bardzo się rozochociło.
Doglądanie menażerii na tym etapie rozwoju było bardzo absorbujące i po obrobieniu całości padałam na pysk, ale czasami łapię się na tęsknocie za tym, co minęło bezpowrotnie.
Co za wspaniałe wspomnienia. Jesteś bardzo mądrą mamą, Dorotka. Twoje dzieci będą Cię bardzo mocno kochać. Zawdzięczają Ci życie w pięknym, dobrym świecie.
OdpowiedzUsuńI mam nadzieję, że staną się dobrymi ludźmi, dla których ważniejsze będzie być niż mieć. Oby się udało.:)
UsuńI na pewno tak będzie :) Pozdrawiam Was
UsuńRównież pozdrawiamy.:)
UsuńOczywiście, że się uda. :-)
UsuńGratuluje rozsądku i ciepła :)
OdpowiedzUsuńDziękuję! :)
UsuńBardzo ciekawie to zostało opisane.
OdpowiedzUsuńŚwietna sprawa. Pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuńJestem pod wielkim wrażeniem. Świetny artykuł.
OdpowiedzUsuń