Wczoraj rano maszerowałam do roboty przez stary, zaniedbany park i moim oczom ukazał się piekny widok - młodziutki, świeżutki żółciak siarkowy Laetiporus sulphureus, który po ostatnich deszczach wyrósł na jednej z wierzb. Przed naszym wyjazdem na majówkowe smardzowanie jeszcze go nie było...
Z przerażeniem stwierdziłam, że nie mam przy sobie aparatu! Normalnie załamka. Mimo mojego gamoństwa jakoś sobie poradziłam i fotki są. A dzisiaj kontynuowałam poszukiwania żółciaków na znanym szlaku.
Wpadłam "na warstat" z wieściami o znalezisku i braku aparatu. Pawełek, jak zwykle okrutnie przejęty, rzucił się na poszukiwania jakiegokolwiek sprzętu nadającego się do fotografowania. W przepastnych czeluściach warsztatu wysznupił zabytkowy model, który był hitem fotograficznym z piętnaście lat temu. Aparat działał.
Z prehistorycznym sprzętem pognałam z powrotem do parku i pokonując na przełaj kępy pokrzyw i innego zielska, dotarłam do żółciakowej wierzby. Obfociłam wszystkie owocniki, jakie wyrosły, a następnie przystąpiłam do pozysku.
Załadowałam żółciakowymi talerzami reklamówę pokaźnych rozmiarów i z poczuciem spełnionego dobrze obowiązku podążyłam z dostawa na warsztat.
Wczorajsze znalezisko stało się inspiracją do wyruszenia dzisiaj na żółciakowy szlak, na którym jest wiele żółciakonośnych drzew. Musiałam sprawdzić czy cos na nich wyrosło.
Odłowiłam z pastwiska Latonę i po szybkim czyszczeniu i siodłaniu wyruszyłyśmy w teren. Zaczęłam poszukiwania od dolinki nad Dłubnią, której brzegi porośnięte są starymi wierzbami, na których w ubiegłych latach wielokrotnie rosły złociste grzyby. Przejechałam wzdłuż jednego szpaleru drzew i nic nie wypatrzyłam.
I wreszcie, w drugim penetrowanym rzędzie, w dolnej części pnia żółcił się w promieniach słońca jeden mały owocnik. Musiałam zeskoczyć na ziemię, żeby urządzić sesję foto. Żółciak został na swoim miejscu, a następne drzewa oglądałam z pozycji własnych odnóży, a Latona maszerowała za mną podskubując zieloną trawkę. Niestety, na następnych pniach grzybków nie było.
Przejechałyśmy jeszcze przez kilka starych sadów (tam rozglądałam się również za smardzowatymi), ale więcej żółciaków nie było.W drodze powrotnej trafiłyśmy z Latoną na całe pole żółci, ale nie żółciakowej, tylko rzepakowej. Uwielbiam kwitnące pola rzepaku - takie słoneczne i radosne. I jeszcze ten słodkawy zapach i brzęczenie pszczół... Ech... Coś pięknego.
Niedaleko stajni rosną trzy ostatnie wierzby na szlaku. Kiedy je oglądałam ze wszystkich stron, w jednej z nich coś zasmyrało. Zajrzałam do wielkiej dziupli, a tam zamiast sowy, której się spadziewałam, siedziały trzy małe liski. Latona natychmiast wsadziła nos do lisiej nory, żeby sprawdzić co to jest, ale szybko doszła do wniosku, że nic ciekawego. Liski rozpierzchły się po zakamarkach całkiem obszernej dziupli zanim wyjęłam aparat. Szybciutko cyknęłam kilka fotek, ale do publikacji nadaje się właściwie tylko to jedno. Albo może aż jedno.:)
Zmieniłam Latonę na Ramzesa i pojechałam na dalsze poszukiwania, w innym nieco kierunku. Zaraz w pierwszym sadzie, na pieńku po wyciętej czereśni rósł sobie śliczniutki, bladożółty owocnik, do którego namiętnie przytulały się okołopniakowe pokrzywy. Znowu musiałam zleźć na ziemię, aby zrobić zdjątko. Znalezisko uznałam za dobrą wróżbę i z optymizmem pojechałam ku wielkikm dębom w Bosutowskim Lesie.
Jak się okazało, jedno drzewo zostało już całkowicie wyżarte przez grzyby (oprócz żółciaków rosły na nim czyrenie dębowe. Teraz straszy otwartą jamą, w której powoli zadomawia się nowe życie.
Na drugim rozrosły się gromadnie tylko czyrenie i dla żółciaków nie starczyło już miejsca czy też substancji odżywczych. Na pozostałych dębach już nic nie rosło. Można było wracać ze szlaku z udokumentowanymi dwoma znaleziskami.
Oczywiście na Ramzesie też pojechałam koło rzepakowego pola.:) Do lisków już nie zaglądałam, żeby ich bardziej nie stresować.Węgrzczański żółciakowy szlak będę w najbliższym czasie jeszcze nawiedzać, aby kontrolować moje uprawy nadrzewne.
Dobre sobie! Zabytkowy aparat! Ja nic nie musiałem sprawdzać. Ja wiedziałem, że on działa bo wykorzystuję go na codzień do dokumentacji prac. Nowsze się (pisząc z orawska) "łoscepały" a ten dalej działa!
OdpowiedzUsuńPiękny wiosenny spacer ale wolałbym go zrobić wpław lub "przeplynąć kajaczkiem". Wtedy bym nie był zmęczony. Po takim "koniowaniu" na dwóch koniach to "ból w stawach i kościach" przez dwa dni!
A lisek bardzo mi się podoba. Takiego młodego to jeszcze nie widziałem. :) Miałaś szczęście!
Paweł zwany Pawełkiem
Pawełku, Twoje przywiązanie do staroci jest chwilami rozczulające.
OdpowiedzUsuńNie rozumiem jak można być zmęczonym po jeździe na koniu. Mnie by prędzej zmęczyło pływanie.:)
to Wy już przez bloga rozmawiacie?! ładne rzeczy! A u mnie dzisiaj polało wreszcie więc za żółciakami też się zacznę rozglądać :)
OdpowiedzUsuńŚwiat się kończy... A na poważnie, to chyba Pawełek zaczyna odczuwać potrzebę lansowania się troszeczkę.:)
UsuńPowodzenia w szukaniu żółciaków! U mnie zaczyna się konkretna burza.
Ach jak miło się czyta,pozdrowienia
OdpowiedzUsuńJa też z przyjemnością wróciłam do przeszłości przy okazji żółciakowych wspomnień.:) Pozdrawiam w dniu naszego święta.
Usuń