Wtorkowy poranek był cichy i spokojny – wód jeziora nie
poruszały najmniejsze nawet podmuchy wiatru, a z każdą chwilą robiło się coraz
cieplej. Po krótkim spacerze wśród pól w Starych Sadach odpaliliśmy silnik i
ruszyliśmy do następnego celu, którym był Ryn.
Wspomaganie silnikowe sprawiało, że płynęło się bez
przechyłów i można było spokojnie prowadzić obserwacje okolicznych szuwarów. Na
jeziorze towarzyszyły nam tylko stada pierzastych, które, o dziwo, nie chciały
skorzystać z proponowanego im poczęstunku oraz pojedynczy wędkarze.
Do Rynu dobiliśmy w godzinach południowych, wiało coraz
mocniej. Zostawiliśmy łódkę w porcie i udaliśmy się w odwiedziny do znajomych
miejsc.
Pierwszym punktem planu był ryński młyn, ale na drodze do
niego wyrosła budka z lodami i to ona stała się kluczowym punktem wizyty w
Rynie. Do młyna chłopcy dotarli już mocno zalodzeni i wybrudzeni.
Jak już napatrzyliśmy się na łopaty młyńskiego koła,
poszliśmy do wiatraka. Z przykrością musieliśmy stwierdzić, że w dalszym ciągu
nie został odrestaurowany i nadal straszy miejscami po amputacji tego, co dla
wiatraka najważniejsze – skrzydeł, dzięki którym może żyć.
Ostatnim punktem programu był ryński zamek. Zaraz po
wkroczeniu na dziedziniec wykorzystaliśmy dyby, w których chłopcy prezentowali
się uroczo. Trzeba pomyśleć o zamontowaniu takich konstrukcji na balkonie.:)
Można by je było wykorzystać w celach wychowawczych w momentach, kiedy Michaś i
Krzyś zaczynają startować do siebie jak młode, nieopierzone jeszcze koguty.
Później Krzyś wstąpił na działo, które przed recepcją stało,
spojrzał na dół – okolica cała, otworem przed nim stała, a tu mama już wołała i
Krzysia przed kolejnym guzem ratowała.
Po wejściu do wnętrza drogę zastąpili nam halabardnicy, z
którymi Michaś gotów był podjąć walkę, a wojowniczy Krzyś wolał dla
bezpieczeństwa przyssać się do mamowej nogi.
W sali balowej czekały na chętnych stoły, przy których
mogliby się poczuć jak prawdziwi rycerze króla Artura. Tylko te sztuczne
kwiatki zaprzepaściły całe dobre wrażenie i były w stanie wyhamować najbardziej
nawet wybujałą wyobraźnię.
Pod podłogą umieszczono ekspozycję broni pochodzącej z
okolicznych wykopalisk. Tego miejsca Krzyś długo nie chciał opuścić, ale na
wyprawę do lochów nie dał się namówić, bo to troszkę strach…
Zrobiliśmy jeszcze zakupy i skierowaliśmy się do portu. Tam
ponownie drogę zastąpiła nam budka z lodami i nie pozwoliła przejść obojętnie
obok. Jezioro falowało coraz mocniej, a nas czekało przebycie dość długiego
szlaku wodnego.
Pawełek sterował bardzo ostrożnie, żebyśmy się nie musieli
niczego obawiać, ale długie pływanie wywołało u młodszej menażerii ataki nudy i
sto tysięcy pomysłów na jej zabicie. Jednym z nich była rywalizacja na długość
języków. Później nastąpiły mniej bezpieczne akrobacje, w wyniku których Krzyś
tak przywalił brodą w kawałek „tworzywa sztucznego”, z którego wykonany jest
pokład jachtu. Teraz ma brodę w kolorze śliwkowym i wygląda bardzo malowniczo.
Wreszcie dopłynęliśmy do miejsca noclegowego w marinie
„Nawigator”, gdzie zamiast plaży jest piękny plac zabaw. Hitem była tyrolka, o
którą Michał z Krzychem cały czas się kłócili. Powinny być co najmniej dwie
tyrolki na takim placu zabaw… Trafiło się tam oczywiście mnóstwo okazji do
wzmocnienia efektu kolorowej brody i wieczorem stwierdziłam, że obydwaj chłopcy
mają sporą powierzchnię swoich ciał pokrytą siniakami, zadrapaniami i różnymi
obiciami. Po ponad dwóch godzinach tyrolkowania dzieci padły na koję i zasnęły
w ciągu pięciu sekund. Tak lubię.:)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz