Wczorajszy poranek w Nidzie był nieco nerwowy. Michaś i Krzychu, od momentu otwarcia zaspanych ślipek, nalegali, żeby jak najszybciej wypłynąć i wreszcie znaleźć się na największej, znanej nam, mazurskiej plaży - w Krzyżach. A tu poranek przywitał nas chłodem i chmurami; trzeba było założyć zimowe kurtki, uzupełnić zapas wody pitnej i prądu w akumulatorach, więc moment wypłynięcia odsuwał się nieco w czasie, co spotkało się z przejawami niezadowolenia. Sytuację rozładował spacer po porcie i lasku - ja zabrałam chłopaków, a Pawełek mógł spokojnie zakończyć przygotowania do wypłynięcia.
W końcu można było wyruszyć do dziecięcej krainy miliardów ziarenek piasku, ziemi obiecanej młodszej menażerii. Wiatr mieliśmy pomyślny, więc łódka pomykała chyżo po niewielkich falach i "krzywiła" się tylko nieznacznie.Z powodu niskiej temperatury, prawie cały wczorajszy rejs spędziłam z chłopcami pod pokładem, a Pawełek samotnie prowadził łódkę. Tym razem nawet on nie twierdził, że "przecież jest ciepło" i sam wołał o podanie cieplejszej kurtki.
W Krzyżach chcieliśmy stanąć przy pomoście z płytką wodą, ale przy brzegu dno było bliżej powierzchni wody niż nam się wydawało i nasza łódka utknęła delikatnie na mieliźnie. Pawełek był zmuszony wykonać desperacki skok do lodowatej wody (dla łódki była za płytka, ale dla żeglarza wcale nie) i doholować nas do pomostu.
I nastała ta wielka chwila, kiedy Michałek i Krzyś mogli stanąć na upragnionym lądzie - porwali "piaskowe zabawki" i pognali witać się z plażą, która przyjęła ich na swoje piaszczyste łono, oferując moc wrażeń.
Nie dało się niestety rozebrać dzieci do kąpielówek, co pod względem późniejszego odpiaszcania, byłoby wariantem optymalnym. W Krzyżach zawsze nam pogoda dopisywała, nawet w ubiegłym, zimnym i deszczowym roku, a tu taka odmiana.
Po pierwszym szaleństwie, rozpoczęciu budowy basenu i zamku oraz bitwie na kotletowe bomby, zagoniłam menażerię do jedzenia, a następnie na spacer do sklepu w centrum wsi. Motywacją do opuszczenia plaży była perspektywa zakupu słodkiego deseru.:)
W Krzyżach obowiązkowe jest spotkanie z wodnikiem z jeziora Wesołek, który pilnuje placu zabaw i tablicy z ogłoszeniami gminnymi. Myślałam, że w tym roku chłopaki już nie będą się bać stwora z pomniczka, a jednak Krzyś, po wysłuchaniu legendy o wodniku, szybciutko się od niego oddalił i schował za mnie. Widocznie stwierdził, że lepiej, by wodnik zabrał sobie mamę niż jego.:)
Po szybkich zakupach wróciliśmy na plażę, gdzie chłopcy zrobili sobie zjeżdżalnio - turlarnię z góry plaży nad samą wodę jeziorną. Zjeżdżali, turlali się, czołgali.... I tak, zdawałoby się bez końca - zjazd na dół, bieg do góry i jeszcze raz, i jeszcze...
Kiedy nieco opadli z sił, Michałek zaprosił na zjeżdżalnię swoje kulki mułowo-piaskowe, które miały się bawić równie dobrze jak dzieci.:) Krzychu też chciał dołączyć do zabawy, ale nie miał swoich kulek. I nie umiał ich zrobić...
Michałek, poproszony o instrukcję związaną z produkcją kulek, pokazał i objaśnił bratu, co czynić powinien, aby jego kulki nie rozpadały się od razu. Ponieważ Krzysiowi nie do końca udawało się wykonać polecenia Michałka, wychodziły mu produkty nieco wadliwe, co rozsierdziło brata i konieczna okazała się odgórna interwencja.
W końcu zgodnie toczyli swoje kulki po piasku, a ja patrząc na nich, miałam jedno skojarzenie - żuczki gnojarki toczące przed sobą z trudem i mozołem swoje kulki z odchodów.:)
Po wzmocnieniu słodkim podwieczorkiem, chłopcy zorganizowali jeszcze bieg przez tor przeszkód, a później kucanego berka. Te zabawy odebrały im resztki energii życiowej i nadeszła pora na regenerację. Moja ulubiona wieczorna pora.:)
No to będzie (było?) pranie i mycie .... :)))
OdpowiedzUsuńBrzęczymucha
Godzinę zajęło samo wytrzepywanie piasku z ubrania. A pranie i porządne mycie to dopiero w Krakowie.:)
Usuń