"Końskie zdrowie" to jedno z powiedzonek, które w realu niestety się nie sprawdza. Konie to bardzo delikatne stworzenia i dość często chorują czy odnoszą kontuzje. Wie o tym doskonale każdy, kto z tymi pięknymi zwierzętami miał do czynienia dłużej niż przez chwil kilka. Najrzadziej choruję konie ras prymitywnych (np.kucyki), które nie są tak wydelikacone hodowlą jak rasy najszlachetniejsze. Ale i im się zdarza, że dopadną je problemy zdrowotne. Opowiem Wam dzisiaj jak przez przypadkowy zbieg okoliczności Feliks wracał do zdrowia przez ostatnie trzy miesiące.
Było upalne lato i nasze lipnickie wakacje. Na przedostatnim spacerze, na którym Feliks woził Michałka, był milowym krokiem w realizacji mojego planu. Później było jeszcze jedno konne grzybobranie, podczas którego Michaś i Krzyś dosiadali swoich wierzchowców, a po powrocie z lasu i umyciu kucorów...
Schłodzone kucyki zaczęły się namiętnie tarzać na swoim padoczku i nagle Feliks zerwał się, zaczął biegać jak szalony, wierzgać, ponownie się tarzać. I tak przez dłuższą chwilę. Patrzyłam na te szaleństwa ze zdziwieniem (zazwyczaj po spacerku, kucyki tarzały się raz i zabierały się za pracowite skubanie trawek), a kiedy wreszcie stanął spokojnie, poszłam sprawdzić co się stało.
Obejrzałam Feliksa i stwierdziłam, że boli go kłąb, (Kłąb to ten kawałek konia, gdzie kończy się grzywa, a zaczyna grzbiet, jeden z najdelikatniejszych punktów na końskim ciele.) Nie było widać żadnej rany, ale konik ewidentnie pokazywał swoim zachowaniem, że to tam tkwi problem. Po pewnym czasie pojawiła się opuchlizna i wtedy stwierdziłam, że kiedy się tarzał, musiała go użądlić jakaś osa lub pszczoła; najprawdopodobniej osa, których było wyjątkowo dużo w tym roku.
Przez kilka kolejnych dni schładzałam wrażliwe miejsce, ale opuchlizna jakoś nie chciała znikać. Wszystko wyjaśniło się 14 sierpnia - pamiętam dokładnie, bo był to piątek przed świątecznym weekendem, kiedy znalezienie końskiego lekarza, który przyjechałby z pomocą, graniczy z cudem. Cud się nie zdarzył, a z Feliksowego kłębu, lała się ropa, dużo ropy.
Przyczyna była banalna - zabrudzone użądlenie, zakażenie i tak powstał ogromny ropień, który właśnie się otworzył. Rana była ogromna - szeroka i głęboka. Wiedziałam, że moje środki dezynfekcyjne i opatrunkowe z końskiej apteczki nie wystarczą - potrzebne były silne antybiotyki, których nie posiadałam.
Najistotniejsze było teraz utrzymanie rany w jak największej czystości i ochrona przed muchami, aby nie doszło do zakażenia całego organizmu. Od piątku do poniedziałku co półtorej - dwie godziny czyściłam ropiejącą ranę, a Feliksa ubierałam w bawełniane koszulku, które chroniły go przed muchami. I przez te dni Feliks tak mnie ujął swoich zachowaniem, że zaskarbił sobie moje uczucia do końca życia. Pozwalał mi dłubać w bolesnym miejscu, przytulał się i czekał, żeby mu pomóc.
W poniedziałek przyjechał weterynarz, który po pierwsze ochrzanił mnie, że powinnam była go wezwać zaraz po tym, kiedy Feliksa użądlił jakiś owad, aby podać mu profilaktycznie antybiotyk. Dlaczego tego nie zrobiłam? Bo po pierwsze miałam już do czynienia z użądleniami u koni i nigdy nie było komplikacji - wystarczyło chłodzenie i po dwóch, trzech dniach nie było śladu po użądleniu. Po drugie ofiarami ataku os byłam ja sama i Krzyś - też nie byliśmy profilaktycznie u lekarza, a bolesność na drugi dzień ustąpiła.
Ciąg dalszy wizyty lekarskiej był już standardowy - czyszczenie, golenie, leki.I zaczął się długi proces leczenia. Sierpniowe upały nie sprzyjały gojeniu się rany, a nie można jej było zamknąć szwami, bo musiała zarastać od dołu. A dół sięgał kręgosłupa.
Były dni, kiedy Feliksio czuł się świetnie i wraz z Żółtym dokazywał ile sił w kopytach, ale były i takie momenty, kiedy stał smętny ze zwieszonym łbem i nie miał ochoty na żadne końskie igraszki. Z utęsknieniem czekałam na nadejście chłodniejszych dni.
Były dni, kiedy Feliksio czuł się świetnie i wraz z Żółtym dokazywał ile sił w kopytach, ale były i takie momenty, kiedy stał smętny ze zwieszonym łbem i nie miał ochoty na żadne końskie igraszki. Z utęsknieniem czekałam na nadejście chłodniejszych dni.
Wróciliśmy do Krakowa. Upały trwały nadal, ale Feliks czuł się znacznie lepiej, a rana powoli się zmniejszała. Cieszyłam się ogromnie, ale nasz krakowski menażeryjny weterynarz sprowadził mnie trochę na ziemię, stwierdzając, że nadal istnieje możliwość zakażenia kończącego się tragicznie.
Feliks został otoczony opieką nie tylko przeze mnie, ale przez wszystkich bywalców węgrzczańskiej stajni, dla których kucyki są maskotkami, o które trzeba dbać i je kochać. Nie musiałam się martwić, że w dni, kiedy nie mogłam sama zadbać o dalsze leczenie Feliksia, nikt się nim nie zajmie - zawsze był ktoś, kto zadbał o niego.:)
Prawdziwy przełom nastąpił, kiedy zrobiło się chłodniej. Niższa temperatura wyeliminowała roje much i pozwoliła młodemu organizmowi Feliksa na ostateczną rozprawę z bakteriami, które odpuściły i rana zaczęła znikać.
Teraz już prawie nie ma po niej śladu i niedługo Feliks znowu będzie mógł wozić dzieciaki. Dwa razy założyłam na niego siodełko - nie pokazywał, żeby mu dokuczało czy sprawiało ból. W miejscu, w którym była rana, Feliksio jest już siwy. Za jakiś czas reszta sierści też będzie miała taki kolorek.
Feliksowi udało się wyjść z sytuacji zagrażającej życiu i mam nadzieję, że przez długie lata będzie korzystał z uroków końskiego życia. Jego przypadek nie jest wyjątkowy, ale ilekroć pomyślę jak blisko był drugiej strony, uświadamiam sobie jak kruche jest to, co najcenniejsze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz