Jako rodowici krakowianie mieszkający na obrzeżach miasta, rzadko bywamy w centrum opanowanym głównie przez turystów (a mamy do tegoż centrum rzut beretem). Niemniej, od czasu do czasu wypada w rynku bywać. I dziś nastał ten dzień, kiedy po południu wybraliśmy się na Rynek Krakowski.
Szperałam w pamięci, aby przypomnieć sobie, kiedy byliśmy tu całą rodziną ostatnio i wyszło mi z tych poszukiwań, że dawno, dawno temu - przy okazji wiosennych świąt. A teraz zbliżają się święta kolejne i znowu na rynku czeka na gości mnóstwo atrakcji. Zapraszam na spacer po przedświątecznym Krakowie.
Pojechaliśmy oczywiście tramwajem, korzystając z rodzinnego biletu weekendowego (całkiem korzystna opcja, jeśli chce się z dzieciakami pojeździć MPK-iem przez dwa dni). Pierwszą atrakcją nadwiślańską jest murek, po którym można biegać i zeskakiwać z niego. Michałek już chyba powoli wyrasta z "murkowania", ale do towarzystwa dla Krzysia skorzystał i on z atrakcji, która sama weszła pod nogi.
Między jednym i drugim odcinkiem murka obejrzeliśmy pomnik Dżoka. Dotychczas chłopcy nigdy nie byli nim zainteresowani, ale kilka dni temu Michałek z przejęciem opowiadał mi historię wiernego psa szukającego właściciela przez kilka lat. Opowieść tę usłyszał w szkole, na lekcji angielskiego, a w jego podręczniku jest nawet zdjęcie pomnika tamtego angielskiego psa. Obiecałam wtedy Michasiowi, że obejrzymy podobny pomnik w naszym mieście. I dzisiaj skorzystaliśmy z okazji, aby Dżoka odwiedzić.
Ścieżka do pomniczka wyłożona jest wapiennymi kamieniami. W jednym z nich Michałek wypatrzył pięknego amonita. Rozmyślał nawet nad sposobem wydobycia kamerdolaca i pozyskania go, ale na szczęście zrezygnował z tego pomysłu. Uwieczniliśmy tylko znalezisko na fotce.
Poszliśmy dalej, w stronę Wawelu i Rynku. Przed magistratem stanęła w tym roku sztuczna choinka ogromnej wielkości, wokół której przewijał się ludzkie kłębowisko oglądających, focących i gadających wieloma językami. Z trudem udało mi się uchwycić moment, kiedy jedna fala tłumu odpłynęła, a druga jeszcze nie nadeszła.
Idąc w stronę bożonarodzeniowego kiermaszu wtopiliśmy się w coraz gęstszy tłum sunący w tę samą stronę co my. Krzyś coraz mocniej przywierał do mnie (Pawełek miał za zadanie pilnowanie Michasia). Z płynącego tłumu wyrwał nas człowiek-lustro pozujący do zdjęć za drobną opłatę. Michałek skorzystał z oferty, natomiast Krzyś bał się przebierańca i chciał jak najszybciej iść dalej.
Kiedy wchodziliśmy na płytę rynku, zapalały się świąteczne iluminacja, którymi miasto jest ozdobione od dwóch tygodni. Zmrok czynił się coraz większy, a wraz z nim gęstniał tłum przeciskający się między straganami oferującymi nie tylko świąteczne akcesoria, ale i ubrania, zastawy stołowe i mnóstwo biżuterii (chyba ma ostatnio wzięcie u obcokrajowców, bo w ubiegłych latach stoisk z takim asortymentem było zdecydowanie mniej).
Ale co tam biżuteria, kiedy Pawełek zoczył stragan z węgierskimi smakołykami. Pognaliśmy wszyscy za Pawełkiem czołowym, żeby się nie zgubić. Zakupiliśmy kawał słoniny dla Pawełka (sama słyszałam jak prosił o najgrubszy i najtłustszy kawałek) oraz po plasterku koziego sera dla dzieci.
Ser był krojony wielką maczetą działającą jak gilotyna - raz puszczona w ruch nie mogła być zatrzymana.
Był też dobrze znany bywalcom świątecznych kiermaszów kowal robiący różna metalowe cudeńka na życzenie klientów, którzy za jego wyroby płacą całkiem sporo.
Robienie zdjęć miałam utrudnione niezmiernie koniecznośćią pilnowania menażerii - jednego lub dwóch trzymałam za łapki przeciskając się przez tłum. Tylko w momentach kilkusekundowego luzu udawało mi się rozluźnić pilnujący uścisk i strzelić jakąś fotę.
Chłopcom podobało się najbardziej stoisko z zardzewiałą czekoladą, z której wykonano narzędzia, śruby, samochody, a nawt podkowy. Oczywiście nie obeszło się bez zakupów.:)
Zrobiło się całkiem ciemno. Tłum nie malał. Odetchnęłam z ulga, kiedy przedarliśmy się przez ostatnie zagęszczenie ludzi zgromadzonych na przedświątecznym kiermaszu. Mam dość tłumu na najbliższe pół roku. Wolę do lasu, na łąki, na pola, gdzie wiatr tylko hula.
Wróciliśmy do domku, gdzie zrobiliśmy sobie z Pawełkiem grzańca, po którego na runku nie chciało nam się stać w kilkudziesięcioosobowej kolejce, a chłopakom dostało się ulubione danie - pizza przyniesiona przez pana pizzowego.:)
Bracia Węgrzy byli na Rynku bezkonkurencyjni! Zakupiłem grubą i bardzo tłustą słoninę. Jeszcze jej nie próbowałem bo o tej, wieczornej porze, lodówka jest pod prądem i strzeże jej zbrojne komando i Dorotka. Strach wejść do kuchni...
OdpowiedzUsuńNa tym samym stoisku był kozi ser. Biały i zarąbisty! Po prostu poezja. Chyba w tajemnicy wyskoczę jeszcze raz na Rynek i dokupię plasterek. On sam rozpływa się w ustach, Poezja... Czemu tylko te bratanki całkiem sprawnie gadały po "polskiemu"?
Trafiliśmy na sobotę. Pogoda piękna i ogromny tłum. Gadający wieloma językami. Trudno się było przepchać. I tylko samotny traper z Bieszczad, z dredami, z dwoma huculskimi końmi prowadzonymi na "śnurku" "stał w poprzek" całej poprawności naszej "Łunii ełropejskiej".
No cóż... Pozostaje tylko życzyć: Wesołych Świąt!
Paweł zwany Pawełkiem
To były Pawełku koniki polskie, a nie hucuły.:)
UsuńAle "hucuły" mi się lepiej kojarzą z Bieszczadami.
OdpowiedzUsuńPozwólcie, że rozwinę jeszcze temat "Trapera".
Wylot ulicy Grodzkiej na Rynek. Wokół sklepy firm na widok których portfel chowa się w najgłębszym zakamarku kieszeni.
Faluje wielojęzyczny tłum ludzi, przejeżdżają co kilkanaście sekund karety z końmi ozdobionymi tak wymyślnie, że sam już nie wiem gdzie kończy się rzeczywistość a zaczyna jakaś śmieszna groteska...
I nagle wśród tego zgiełku pojawia się postać zupełnie nierzeczywista. Idzie sobie "gościu", dredy skudlone na głowie a w ręku "postronki" na końcu których kroczą dwa koniki polskie. Traper kroczy spokojnie nic nie robiąc sobie z otaczającego go świata. Jak mówi Dorotka, pan ten żyje tak od dawna, przemierzając konno przestrzenie naszego kraju.
I tylko jedna myśl mi nie daje spokoju:
Co jest bardziej normalne, ten cały rynkowy blichtr, z człowiekiem lustrem, człowiekiem złotym i srebrnym, panem motylem i panią motylicą czy samotny traper z końmi w samym sercu wielkiego miasta?
Paweł zwany tu Pawełkiem
I tylko jedna myśl
:)
OdpowiedzUsuńByliście może w Krakowie na dłużej? ja się wybieram za jakiś czas. Zastanawiam się nad tym gdzie się zatrzymać. Dużo dobrego słyszałam o http://www.hotelsecesja.pl na Kazimierzu, znacie może, polecacie? bardzo mi się podoba na zdjęciach. I cena także przystępna jak na lokalizację i warunki.
OdpowiedzUsuńMieszkamy w Krakowie, więc niewiele wiemy na temat hoteli w naszym mieście.:)
Usuń