Od kilku dni nad Krakowem ponownie zagościł szaro - bury, śmierdzący smog. Widzieliśmy go dokładnie wczoraj wracając od koni. W Węgrzcach niebo było błękitne i rozświetlone słońcem, natomiast po wjechaniu w aleje otuliła nas gęsta mgła, w której widoczność była mocno ograniczona. Również na naszym osiedlu przejrzystość powietrza, choć może ciut lepsza niż w centrum, wiele pozostawiała do życzenia. Pod tym względem ubiegłoroczna jesień i tegoroczna zima biją chyba rekordy...
Pierwotny plan zakładał na dzisiaj całodniowy wyjazd pod Babią Górę, ale w związku z całotygodniową chorobą Krzysia, zrezygnowaliśmy z wielogodzinnego przebywania na polu, żeby dziecku będącemu tuż po infekcji, nie zaszkodzić. Ale perspektywa spędzenia kolejnego dnia w zamknięciu zupełnie nam nie pasowała, więc uciekliśmy przed smogiem do lasu niedaleko Krakowa. Dodatkową motywacją była chęć wykorzystania ostatniego styczniowego śniegu, który zaczął już topnieć.
Nie my jedni wpadliśmy na doskonały pomysł ucieczki przed smogiem do Lasu Bronaczowa. Nie byliśmy pierwsi na parkingu, a w trakcie spaceru spotkaliśmy sporo spacerujacych i biegających osób.
W lesie było bieluteńko - drogi, ściółka, zielone gałązki iglaków i bezlistne konary pozostałych drzew pokryte były cienką warstewką śniegu. Przez dłuższą chwilę z niskich chmur sypało się sporo śnieżnego pyłu - drobniutkiego i mokrego.
Wzięliśmy sanki i ruszyliśmy na przebieżkę znajomymi szlakami. Złapałam się na tym, że spoglądam w znajome miejsca, w których znajdowaliśmy w ubiegłym roku pierwsze borowiki ceglastopore. Tęskni mi się już za takimi znaleziskami... Krzychowi zresztą chyba też, bo kilka razy wykrzykiwał:"Tu, tu jest moje miejsce! to JA tu znalazłem pociusia!" Pazerniacza dusza drzemie w moim dziecku, a mnie to cieszy.:)
Kiedy nasz szlak wiódł pod górkę, chłopcy ciągnęli sami swoje sanki (no, nie tak do końca sami - litowałam się nad nimi i zabierałam im pojazdy, żeby mogli swobodnie biegać. Po płaskim i z górki, sanki były ciągnięte wraz z pasażerami przez siły rodzicielskie. Zawsze w takich momentach żałuję, że nie ma z nami Żółtego i Feliksa, które z radością odciążyłyby moje i Pawełkowe ręce.
Widoki po obu stronach drogi były cudne - ośnieżone drzewa mają swój niezaprzeczalny urok. Są tak inne od tych jesiennych, a równie ujmujące swym wyglądem. Brakowało tylko słonecznych promieni, które dodałyby blasku całości.
Chłopcy trochę marudzili, że za często jest pod górę i muszą iść zamiast być wiezionymi, ale szybko zajmowali się prowadzeniem śnieżkowej wojny i zapominali, że idą o własnych siłach. A chwilę później znowu było z górki.
Wzdłuż wszystkich główniejszych dróg leśnych leży mnóstwo wyciętych drzew - jedne są już pocięte i ułożone, inne leżą w całości wzdłuż drogi. Oglądałam kilkanaście pni - nie było na nich śladów po kornikach czy też widocznych oznak jakiejkolwiek drzewnej choroby... Szkoda tych drzew; mogły żyć jeszcze przez wiele lat.
Na większych stromiznach, jakie napotkaliśmy na szlaku, chłopcy zjeżdżali na sankach samodzielnie. Dla Krzysia każdorazowo taki zjazd kończył się lądowaniem w rowie. Raz udało mu się nawet dachować z sankami, co wywołało łzy wściekłości - urażona duma boli wszak tysiąckroć bardziej od rozbitej głowy...
Mijaliśmy po drodze kilka dobrze zaopatrzonych paśników, ale przy żadnym z nich nie było świeżych śladów. Najwidoczniej sarenki, przy niewielkiej pokrywie śnieżnej nie potrzebują tak ciągle korzystać z pomocy ludzi i same radzą sobie doskonale wygrzebując pożywienie spod śniegu.
Przy głównej drodze leśnej postawiona została nowiutka wiata dla spacerowiczów, wyposażona w stolik , ławeczkę i drewno na ognisko. Las Bronaczowa powoli staje się terenem spacerowym, parkiem niż prawdziwym lasem...
Kiedy wracaliśmy, padający śnieg zamienił się w mżawkę, która w szybkim tempie rozmaczała leżący na ziemi puch. Teraz już idealnie nadawał się do robienia kulek i prowadzenia wojny. Po dotarciu w pobliże samochodu chłopcy dostali pozwoleństwo na totalne śnieżne szaleństwo i domoczenie tego, co jeszcze całkiem mokre nie było. Skwapliwie skorzystali z tej możliwości i przystąpili do tarzania się w śniegu i wzajemnego obrzucania się nim.
A tutaj widać jak Krzyś kończy proces leczenia swojego gardełka pożerając zimny i niezbyt czysty śnieg... Zakazywanie mu zjadania śniegu jest bezcelowe - to chyba silniejsze od niego. Podobno śnieg jest przepyszny. I cóz tu rzec na takie dictum?
Udało nam się złapać trochę czystszego niż w Krakowie powietrza. Kiedy wracaliśmy do domu, ponownie wiać było "szarą strefę" smogu, która nas wchłonęła. Oby jutro powiało mocniej i rozgoniło trochę tę zawiesinę, od której aż mnie głowa wczoraj rozbolała,co nieczęsto mi się zdarza.:(
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz