Niedziela - jak zwykle deszcz bębniący o szyby i Michałek z Krzychem gotowi do działania co najmniej godzinę wcześniej niż w dni roboczo - przedszkolne. (Mają już chyba zakodowane, że w sobotę i niedzielę trzeba wstać najpóźniej o szóstej.:)) Dzisiaj menażeria się podzieliła - Michałek z tatą pojechali na imprezę urodzinową zerówkowego kolegi Michasia, a ja z Krzychem - do deszczowego lasu na poszukiwania borowików.
Deszcz pokapywał z szarych chmur i z zielonych liści, z których zatrzymane kropelki strącał podmuchami wiatr. Na drodze prowadzącej do bardziej grzybowych miejsc utworzyły się kałuże przyciągające Krzysia z magiczną siłą. Na szczęście skoki przez wodę nie zakończyły się kąpielą skaczącego, który pewien swoich umiejętności i sprawności, wyczyniał niesamowite akrobacje. Weszliśmy w las. Tu już nie czyhały na Krzysia aż tak mokre niebezpieczeństwa, ale za to drogę zastąpiły mu pierwsze dzisiejsze grzybki - czernidłaki. Pod każdym niemal liściem, za każdą paprotką czaiły się stada żarłocznych ślimaków, gotowych ruszyć do ataku na najmniejszego nawet grzybka.
Chwilę później zobaczyliśmy pierwszego koszykowca - nasz wzrok padł na niego w tym samym momencie, ale to Krzyś pierwszy rzucił się na grzyba i tylko mój krzyk, że chcę zrobić zdjęcie, powstrzymał go od natychmiastowego pozyskania naszego pierwszego borowika ceglastoporego w roku 2015.
Pierwszy pociuś był zmasakrowany przez pazerne ślimaki i na fotce kiepsko się prezentuje. Liczyłam na to, że kolejne znaleziska będą mniej uszkodzone przez amatorów grzybowego smaku. Niestety - kolejne znaleziska nie wyglądały lepiej. No cóż, ślimaki były od nas szybsze...
Dopiero w innej części lasu, najwidoczniej mniej zaślimaczonej, udało nam się znaleźć bardziej fotogeniczne okazy. Jeden rósł w przydrożnej skarpie w pozycji poziomej (nie zapomniałam odwrócić zdjęcia - on właśnie tak się usadowił w gliniastym podłożu. Pozostałe rosły już tradycyjnie - kapelutkami do góry.
Oprócz naszych, dotychczas zaprezentowanych znalezisk, widzieliśmy liczne kępki młodziutkich maślanek, które rosły szybciutko, jak to grzyby po deszczu mają w zwyczaju. Krzyś próbował je przeliczyć (ostatnio bardzo się stara dorównać w tej umiejętności Michałkowi i ćwiczy liczenie przy każdej okazji), ale szybko zrezygnował, bo ilość maślanek zbliżała się do wielkości "nie do policzenia".
Ostatnimi grzybkami, które nas żegnały przy wyjściu z lasu, były czernidłaki, pełniące dzisiaj najwyraźniej straż na leśnej granicy.
W lesie zakwitły kolejne majowe kwiaty - konwalie dwulistne (coś mi ich foty nie wyszły) i żarnowce. Jak zwykle, na ostatnich kilkudziesięciu metrach przed parkingiem, rozścielony był dywan z wężowych splotów traw rosnących tylko w niektórych miejscach lasu. Zawsze, kiedy na nie patrzę, mam wrażenie, że skrywają tysiące grzybowych tajemnic, ale nigdy nie udało mi się ich skutecznie przeczesać. A niech tam... Niektóre tajemnice muszą zostać nieodkryte, żeby nasze dzieci tez miały co robić w przyszłości.:)
W lesie nas trochę domoczyło, ale znaleziska były wystarczająca rekompensatą za deszczowe niedogodności. Poćków starczyło na zalatujący malizną sosik o wybornym smaku.
malizną zalatuje, ale i tak zazdroszczę pierwszych borowików :) i oczywiście gratuluję pozysku :)
OdpowiedzUsuńDzięki.:) Za parę dni powinno być ich coraz więcej.:)
Usuń