Od dawna już zbieram się do napisania o tym, jak do Mojej Menażerii dołączyła Latona - jedyna, oprócz mnie "dziewczynka". Zmobilizowały mnie słowa koleżanki, która kilka dni temu stanęła przy boksie, w którym czyściłam Latonę, patrzyła, patrzyła i stwierdziła: "Ależ ten koń się zmienił!" Uświadomiłam sobie wtedy, że to już dwa wspólnie spędzone lata, że Latona jest znacznie bardziej "moja" niż była wtedy, kiedy ją poznałam.
To długa historia i zarówno spisywanie, jak i czytanie "na raz", byłoby męczące, więc opowiem ją w odcinkach. Dzisiaj część pierwsza, w której nasza bohaterka jeszcze nie wystąpi. Nie była bowiem pierwszym koniem, który miał zająć pusty boks po Oce.
Kiedy Oka odeszła na wieczne pastwiska, najtrudniej było mi znieść widok pustego boksu, z którego zawsze dobiegało rżenie, kiedy tylko stanęłam w drzwiach stajni. Boks czekał na nowego lokatora. Po miesiącu zaczęłam szukać nowego konika. Istotne było również to, żeby nowy koń zdążył się zaprzyjaźnić z Ramzesem przed naszym wyjazdem na wakacje. Wiedziałam jakiego konia chcę - miał być mniejszy niż Oka, żeby dzieciom było łatwiej się nim zajmować, spokojny i bezpieczny dla maluchów.
Pod tym kątem zaczęłam przeglądać ogłoszenia. Najpierw wymyśliłam sobie, że weźmiemy jakiegoś zwierzaka z fundacji, ale okazało się, że fundacje (a jest ich sporo) są zainteresowane głównie adopcjami wirtualnymi (tzn. płacisz za utrzymanie konia w jakiejś stajni i oglądasz go na zdjęciach), a konie, które ewentualnie można byłoby wziąć do swojej stajni, są albo stare i schorowane, albo niebezpieczne (po przejściach). Nie takiego konia chciałam.
Znalazłam wreszcie ogłoszenie, które mnie zainteresowało - niewielka klaczka małopolska, mieszkająca na Lubelszczyźnie. Na imię miała Sarmacja. Opis w ofercie sprzedaży - cud, miód, malina - konik spokojny, chodzący w tereny, biegający po ogromnych pastwiskach (więc wybiegany=zdrowy). Zdjęcia równie doskonałe - siwa Sarmacja w lesie, na trawie, nad rzeką. Było też zdjęcie rodowodu - równie dobrego jak cała reszta. Cena niska jak na takiego konika. Dzwonię zatem do ogłoszeniodawcy. Wszystko potwierdził, odpowiedział na moje pytania - miło, sympatycznie. Za dwa dni zadzwoniłam ponownie, bo jeszcze mi się nasunęły pytania. Otrzymałam równie wyczerpujące i logiczne odpowiedzi, jak przy pierwszej rozmowie.
Problemem była odległość - jazda w ciągu jednego dnia "do tam", obejrzenie konia i powrót do Krakowa, były niewykonalne. Jak to w życiu bywa, problem rozwiązał się sam. Znajoma miała jechać do Lublina, do tamtejszej kliniki, po swojego konika i zaproponowała, że weźmie większy samochód (na dwa, a nie na jednego konia) i jak chcę, to możemy jechać do Sarmacji (jeszcze 100 kilometrów za Lublin) i od razu ją przywieźć do Krakowa. Weszłam w ten układ (za połowę kosztów paliwa) bez zastanowienia.
Zadzwoniłam do ogłoszeniodawcy i złożyłam propozycję nie do odrzucenia - chciałam na miesiąc wydzierżawić konia (zostawiając połowę żądanej sumy) i po miesiącu albo dopłacić resztę i Sarmację sobie zostawić, albo odwieźć ją z powrotem do właściciela (jeżeli okazałoby się, że nie spełnia moich oczekiwań), odzyskując zaliczkę. Pan się ochoczo zgodził. Umówiłam się z nim zatem na konkretny dzień, przygotowałam stosowne umowy do podpisania i czekałam z niecierpliwością na dzień wyjazdu.
Z Krakowa wyjechałyśmy przed świtem. Jazda była koszmarna - padający mokry śnieg i zamarzająca mżawka towarzyszyły nam nieustannie aż do Lublina. Tam dość szybko udało się załatwić wszystkie formalności w klinice, załadować konia i można było ruszać dalej.
Dojechałyśmy do wioski, w której miała mieszkać Sarmacja. Pan "z ogłoszenia", do którego zadzwoniłam, że dojeżdżamy, oświadczył, że nie będzie go w domu, ale wszystko załatwimy z jego żoną. Nie byłam tym zachwycona, bo nie toleruję olewactwa - skoro się ze mną umówił, powinien być i już. No ale nic to - jedziemy przez wieś, właściwego numeru nie widać. Napatoczył się jakiś chłopek - roztropek, więc pytamy gdzie to ten, a ten mieszka. Teraz się dziwię, że odpowiedź nie wzbudziła mojej ostrożności. Usłyszałam bowiem:"Pani, a to tam, na końcu wsi, taki rozpiździel totalny zobaczycie."
Jedziemy zatem w stronę "rozpiździelu". Asfalt się skończył, samochód się ślizga na błotnistej drodze miedzy polami. Dojechałyśmy. Pan, który nas pokierował we właściwą stronę, doskonale nazwał to, co stanęło nam przed oczami - rozlatująca sie szopa, jakieś resztki gruzu i desek, biegające i ujadające wychudzone psy, błotniste podwórko i kilka koni zbitych w gromadkę na niewielkim, błotnistym wybiegu.
Udało mi się dotrzeć do drzwi szopy (biegające psy tego nie ułatwiały). Wyszła młoda dziewczyna, wyraźnie wystraszona. Poszłyśmy w to błoto oglądać Sarmację. Wyglądała zupełnie inaczej niż na zdjęciach - łeb zwieszony, smętna mina, owrzodzenia na całym niemal ciele i ledwie co zabliźniona wielka rana na tylnej nodze.
W czasie, kiedy ja oglądałam konia na wybiegu, koleżanka, z którą przyjechałam, rozglądała się po podwórku - zadzwoniła do mnie z informacją, że leżą tam pod plandekami martwe konie, więc nie wiadomo, czy pozostałe są zdrowe. Ta informacja była kropelką, która dopełniła tę czarę rozgoryczenia i zawodu, jakie mnie ogarnęły na widok konia, którego miałam zabrać do Krakowa. Zapytałam jeszcze panią o rodowód Sarmacji. Dowiedziałam się, że nie wie tak do końca czyj to jest koń i kto może mieć jego dokumenty.
Konia nie wzięłam. Pożegnałam się krótko i ruszyłyśmy w długa drogę powrotną. Byłam tak zła na siebie, że się dałam tak perfidnie omamić ładnym słówkom pisanym i mówionym, że ze łzami na końcu nosa zadzwoniłam tylko do Pawełka, że konia nie przywiozę. Wiedziałam, że powinnam zadzwonić do "pana z ogłoszenia" i powiedzieć mu, co o tym wszystkim myślę, ale nie miałam na to siły.
Nauczyłam się czegoś nowego - nie można wierzyć nie tylko w reklamy, ale i w ogłoszenia pisane piękną polszczyzną, poparte kilkoma rozmowami telefonicznymi. Na chwilę "odniechciało" mi się zupełnie poszukiwań nowego konia. Chwila jednak minęła. W części drugiej spotkamy po raz pierwszy Latonę.:)
Dosyc ordynarne podejscie do koni. Zadnej litosci. Ja tez miałam podobną sytuację. Tylko ze ja kocham konie i kupiłam tego konia od razu choc był zabiedzony. Nie pozwolilam by tam skonał. Dałam nizszą cenę. A Pani po prostu tak odjechała. U mnie dozył spokojnie starosci. Miał dychawicę.
OdpowiedzUsuńOczywiście, że można na to i tak spojrzeć - wszak miłość do koni różne ma oblicza. W zasadzie to mogłam równie dobrze podjechać tam z większym transportem i "ratować" wszystkie konie, jakie tam były, bo wszystkie wyglądały podobnie. A ja po prostu odjechałam, bo wiedziałam, że nie chcę chorego, kulawego konia, który w dodatku miał niejasną sytuację własnościową. A na marginesie - u mnie dwa konie dożyły spokojnej starości - jeden przez całe życie, drugi wzięty na starość, na dożywocie. Obydwa miały problemy zdrowotne.
Usuńale zawsze można było do straży dla zwierząt czy policji zadzwonic przecieć widziałą Pani koleżanka martwe konie pod plandeką co jest zabronione konie powinny odebrać odpowiednie słuzby ,a moze i tymi zywymi by się zainteresowali .
UsuńStosowne służby z tamtego terenu otrzymały zgłoszenie wraz z dokumentacją foto. Nie jest to jednak tematem mojego wpisu.
UsuńJest Pani przykładem na totalny brak odpowiedzialności jak można zostawić te biedne zwierzęta wiedząc co się z nimi dzieje i nawet nie zgłosić tego nigdzie w odpowiednie miejsce? Porażka, przecież nie musiała Pani kupować ani zabierać tego chorowitka jedynie wykonać telefon jednen głupi telefon żeby uratować nie tylko jednego a pewnie wiele koni przed tragedią?!
OdpowiedzUsuńGdzie poczucie moralności?
Gdzie empatia?
Gdzie godność?
I co to za rodzaj "miłości" skoro prawdziwa przejawia się zupełnie innymi aspektami?
Jest Pani przykładem osoby bez uczuć i braku jakichkolwiek zasad... a szkoda bo myślałam, że będąc matką zdedydowanie bardziej odpowiedzialnie podchodzi Pani do spraw życia i śmierci a nie ucieka w trakcie problemu chowając głowę w piasek... a zamiast pasji to jedynie przywiązanie do zwierzęcia jak do przedmiotu. Oby jak najmniej takich "pasjonatów"...
Pani Edyto, a skąd Pani wie, że nie wykonałam telefonu w "odpowiednie miejsce?" To po pierwsze. A po drugie ocenianie kogoś w takiej formie, jak Pani to robi (tym razem się podpisując - sukces!!!) jest co najmniej nie na miejscu. Życzę przyjemniejszej pasji niż rozsiewanie jadu po necie.
UsuńMiłego wieczoru, Edyto, miłośniczko koni i znawczynio prawdziwej miłości.
Proponuję na privie podać Pani Edycie namiary - niech ratuje wszystkie konie, a od Dorotki wara! Znam wszystkie konie Doroty i życzyłabym sobie, żeby każdy tak dbał o zwierzęta tak jak ona!
OdpowiedzUsuńDzięki za dobre słowo. Było bardzo potrzebne.:)
UsuńKrytykować innych jest tak lekko jak podnieść z ziemi ptasie piórko lub puch kwiatów unoszony wiatrem -Być życzliwym -to taki ciężar jak nieść na plecach wór z kartoflami
UsuńJeszcze dodatkowo po schodach na 10 piętro w bloku -
Obrońcy praw zwierząt nie zawsze cechuje dobre serca dla zwierząt
-czasami ktoś szuka kosztem innych siebie dowartościować -
Gdyby tak myśleć jak osoba Panią krytykująca
To trzeba w sklepach kupować też towar wybrakowany uszkodzony-
Znam przypadki że ktoś innego krytykuje że nie weźmie do domu psa lub kota -
Który się zgubił który jest bezdomny-a sam ich kopie nogami przeganiając od swego domu -
Czy ma serce ktoś kto kota kąpie w środku zimy – a później wynosi go na mroźne powietrze ? i kot łapie katar – z którego nie wychodzi żywy -
A po za tym po co brać do siebie kota lub psa gdy nie mam mu co dać jeść –Albo mówić że zaradny kot nie musi być przez niego - karmiony –powinien łapać myszy - i nimi się wyżywić –
Niech się Pani nie przejmuje - krytyką złośliwą – wiem że Pani ma dobre serce i dla ludzi i dla zwierząt -
Dziękuję za miłe słowa! Jest tak jak piszesz - wiem.
UsuńJa nie umiem się nie przejmować - bardzo przeżyłam opisany w poście wyjazd i to, co tam zastałam, i dotknęły mnie komentarze. Ale już to z sobą wewnętrznie "przepracowałam".:)
Pozdrawiam serdecznie!