sobota, 13 lutego 2016

Walentynkowy powrót do przeszłości

     Nadchodzące walentynki nastroiły mnie wczoraj wieczorem nostalgicznie i zamiast zrobić coś konstruktywnego, odpłynęłam w czasie i przestrzeni do przeszłości "sprzed dzieci", kiedy można było organizować spontaniczne wyprawy, z czasem nie ograniczonym karmieniem, z plecakiem nie obciążonym zapasowym ubraniem, jedzeniem, piciem i tysiącem rzeczy, które okazują się niezbędne na szlaku, kiedy wędruje się z dzieciarnią. Teraz jest inaczej - Michaś i Krzyś są najważniejsi we wszystkich spacerowych, wycieczkowych i wyjazdowych planach. Kiedyś było inaczej... 

     Podzielę się z Wami wspomnieniami z takiej wyprawy okołowalentynkowej sprzed ośmiu lat. Aż się wierzyć nie chce, ze tyle czasu już upłynęło od dnia, w którym stanęliśmy na szczycie zimowej Babiej. Zobaczcie sami, że nie było łatwo.

     Babia, to moja ukochana góra - piękna, chimeryczna, zmienna, jak to baba.;) Schodziłam ją wielokrotnie wzdłuż i wszerz, a na szczycie byłam tyle razy, że straciłam rachubę. Zamarzyło mi się zobaczyć ją z bliska również zimą. Jak to u mnie zazwyczaj bywa, od pomysłu do realizacji droga niedaleka. Został ustalony termin, zorganizowana ekipa, sprzęt sprawdzony w zimowych warunkach. Można było ruszać.

     Do Lipnicy przyjechaliśmy czteroosobową ekipą już w piątek wieczorem. Przy suto zastawionym stole omawialiśmy strategię wejścia. Prognozy pogody nie były zbyt optymistyczne, ale stopień zagrożenia lawinowego był minimalny. Mieliśmy trzy komplety rakiet śnieżnych, ciepłe ubrania, dżipsa z wgraną trasą szlaku, dobra kondycję i jeszcze lepsze humory - byliśmy dobrze przygotowani.

     Sobotni poranek powitał nas ponad dwudziestostopniowym mrozem, prószącym śniegiem i dość silnym wiatrem. Moja dzielna Czarna Błyskawica dowiozła nas bez pomocy łańcuchów do Stańcowej. Założyliśmy rakiety i ruszyliśmy na szlak.
     Pierwszy odcinek szlaku to była bajka - niezbyt wysoki śnieg, szybki marsz, który nas rozgrzał i zanikający opad śniegu. Las wyhamował podmuchy wiatru, więc szło się cudnie. Wiesiek, który, jako jedyny, nie miał rakiet, nawet zaczął się z nas podśmiechiwać, że się męczymy w człapakach, kiedy świetnie się idzie na butach.
     Jednak im wyżej, tym śnieg stawał się coraz głębszy. Szlak był dziewiczy - od dawna nikt tędy nie szedł; wszystko pokrywała równa warstwa białego puchu, który od spodu stwardniał i stanowił doskonałe podłoże do wędrowania w rakietach. Dla nóg zabezpieczonych tylko butami był trudnym wyzwaniem.
     Na trasie nie brakowało przeszkód - powalone drzewa w kilku miejscach zatarasowały przejście. Trzeba je było pokonać. Każdy robił to na swój sposób.
     Pogoda się poprawiała - przestało sypać, a na niebie pojawiły się strzępki błękitu. Mróz cały czas trzymał, ale pokonywanie zaśnieżonego szlaku rozgrzewało nas wyśmienicie.
      Do granicy Babiogórskiego Parku Narodowego dochodziliśmy w promieniach słońca. Tutaj śnieg był już na tyle głęboki, że Wiesiek zapadał się prawie po pas. Był zmordowany, a przecież strome podejścia były dopiero przed nami.
     Zatrzymaliśmy się na odpoczynek. Adi wyjął z plecaka butelkę coli, żeby się napić - nic z tego; napój zmienił stan skupienia i nie udało się wykapać ani kropelki. W tym miejscu zapadła trudna decyzja - Wiesiek zdecydował się na powrót. Pokonanie dalszej trasy bez rakiet było niemożliwe. To była rozsądna decyzja. Dalej poszliśmy w trójkę.
     Rozpoczęło się ostre podchodzenie do góry. Trudno mi teraz samej w to uwierzyć, ale było mi wtedy cieplutko. Do końca linii lasu szło się wspaniale.
     Ale las się kiedyś kończy... Już kiedy zbliżaliśmy się do jego skraju, na niebie zaczął królowanie kolejny zestaw czarnych chmur. Niedawno widziane słońce i błękit wydawały się jakimś przywidzeniem. Widoczność spadała momentami niemal do zera, zaczął sypać gęsty śnieg. I wiało. Wiało tak, jak tylko na Babiej wiać potrafi. Pawełek wyjął dżipsa, żeby nie zgubić szlaku, ale zobaczenie czegokolwiek na małym urządzonku w takich warunkach, było mocno utrudnione. Dobrze, że ja mam nawigację wmontowaną fabrycznie i mogłam spokojnie prowadzić bez wspomagania elektroniką. Tyczki wyznaczające szlak ginęły we mgle zmieszanej ze śniegiem, a miejscami były zasypane niemal do końca swojej wysokości. Szliśmy, ale z każdym krokiem było coraz trudniej. 

    Mnie najbardziej doskwierał wiatr, który mimo dobrego ubrania i ruchu, zaczął przewiewać mnie na wskroś. Darłam więc do przodu, żeby się rozgrzać, ale cóż z tego, skoro po kilkunastu szybkich krokach musiałam stać i czekać na chłopaków, żeby mi się nie zgubili w tej zawierusze.
     Chwile zwątpienia nadeszły jednak dopiero kilka chwil później, kiedy doszliśmy do linii kosodrzewiny. Nie było jej prawie widać - skryła się pod grubą warstwą śniegu, a powstałe w ten sposób stromizny wydawały się ie do pokonania. Wiało i sypało coraz mocniej. Pawełek gotów był zawrócić.
     Sprawdziłam zatem czy coś mu dolega, czy tez jest to tylko moment słabości. Okazało się, że nic poważnego mu się nie dzieje. Poszliśmy dalej. Ja bez większych problemów wyszłam w pozycji wyprostowanej, ale reszta ekipy pokonywała stromiznę na czworakach. Dali radę.:)
     Stąd już niedaleko do szczytu. Dojdziemy!
     I doszliśmy. Nie byliśmy jedynymi szczytującymi - na górę wspięło się oprócz nas trzech Słowaków - podchodzili na nartach i po "klepnięci" wierzchołka ruszali w dół. Nie dało się odezwać - przywitaliśmy się jedynie kiwnięciami głów. Wiało i było tak zimno, że nawet mój aparat odmówił współpracy - posiłkuję się fotkami pozostałych członków wyprawy.
     A tak wyglądaliśmy na górze.:) W kolejności: ja, Adi i Pawełek.
     Zimno było nie do wytrzymania, więc po kilku minutach ruszyliśmy w dół. Pech chciał, że zaczęło mi szwankować jedno z zapięć przy rakiecie. A poprawianie i zapinanie zgrabiałymi  łapami graniczyło z cudem. Dobrze, że mogłam liczyć na pomoc.:)
     Szlak w dół był już przetarty przez nas podczas podchodzenia, więc droga powrotna była zdecydowanie prostsza. Po kosodrzewinowych stromiznach zjechaliśmy na tyłkach, a później szliśmy jak najszybciej do pierwszych drzew.
     Las dał nam schronienie przed wiatrem. Po chwili od przekroczenia linii pierwszych drzew, przestało sypać śniegiem. Zrobiło się całkiem przyjemnie.:)
     Nieco niżej szliśmy już w promieniach słońca, które wydawało się czymś zupełnie nierzeczywistym, po tym wszystkim, co było na szczycie. Mój aparat rozmarzł na tyle, że udało się go uruchomić i uwiecznić babiogórski las rozświetlony słońcem.
     Znacznie dłużej rozmarzał Pawełek, któremu resztki lodu z brody spłynęły dopiero przy piecu w lipnickim domku.
     To był jeden z piękniejszych dni w moim życiu. Na zawsze pozostanie mi w sercu, które liczy na powtórkę doznań sprzed lat.:)

6 komentarzy:

  1. Podziwiam. Czekam na kolejne wpisy, są takie ciekawe.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bo życie jest ciekawe. A ja staram się to zauważać i doceniać.:)

      Usuń
    2. Jesteś niezwykle dzielna Dorotko :)

      Usuń
  2. Pamiętam calutką wyprawę tak, jakby to było wczoraj. Pamiętam trudne podejście przez kosodrzewinę i chwilę zwątpienia, "czy dam radę". I pamiętam szok jakiego doznałem gdy oglądałem zdjęcia z wyprawy na których nasze podejście przez pasmo kosodrzewiny zostało uwiecznione OD GÓRY!
    Jak ta baba to zrobiła???
    Jest tylko jedno wytłumaczenie:
    Jakiś pakt ze ZŁYM to musiała podpisać. Inaczej tego wytłumaczyć się nie da!

    Paweł zwany Pawełkiem

    OdpowiedzUsuń
  3. Czytałam jak powieść.Pawełek ciebie najbardziej żałowałam po obejrzeniu zamrożonej gębuli.Ależ mieliście wyprawę.Dzięki Dorotka że dzielisz się wspomnieniami z nami.I te ośnieżone twoje rzęsy

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Taka wyprawa pozostaje w pamięci na zawsze.Pawełek zazwyczaj najmniej na zimno narzeka, a zarost podobno nieźle grzeje,nawet zamrożony, więc nie ma go co za bardzo żałować.;);)

      Usuń