Krótsza o godzinę, świąteczna niedziela rozpoczęła się gęstą mgłą i oczekiwaniem na gości. Kiedy tylko moje skarby otworzyły oczęta, padło po raz pierwszy pytanie:"Kiedy będzie Natalka?" Poparte oczywiście westchnieniem:"Nie możemy się doczekać!"
Czekanie trwało dłuuugo, bo wujkowi Marcinowi i Natalce tramwaje robiły wbrew i nie chciały do nas przywieźć. Ale w końcu udało im sie pokonać przeciwności losu i z blisko godzinnym opóźnieniem dzieci "się doczekały". W szybkimtempie potrącaliśmy się jajeczkami i wypruliśmy na spacer do wiosennego Lasu Bronaczowa.
Dotarliśmy szybciutko (o tej porze większość świętujących siedziała ze stołem, a nie woziła się po jakichś lasach), zostawiliśmy Doblowoza na nowiutkim parkingu wysypanym kremowymi kamyczkami i poszliśmy w stronę rezerwatu Kozie Kąty. Dzieci miały obiecane, że zrobimy tam konkurs poszukiwania czekoladowych jajek. Perspektywa "słodkiego" mobilizowała ich do nieustających wyścigów, skoków i ogólnego radosnego szaleństwa.
Słonko zaczęło się przedzierać przez szarość chmur i mgieł, dzięki czemu w lesie robiło się jasno i coraz cieplej i przyjemniej. Po drodze widzieliśmy mnóstwo śladów żerowania dzików i jeleni, ale żadne dzikie stworzenie wolało nie ryzykować spotkania z hałaśliwą dzieciarnią, więc o bliskim spotkaniu z tymi zwierzaczkami można było zapomnieć.
Pojawiły się za to inne odkrycia - Michałek wypatrzył jedną, jedyną tego dnia trąbkę zimową.
Ja natomiast wytropiłam pierwszą obudzoną tej wiosny żabę. Była już całkiem dobudzona, bo bardzo żwawo uciekała wśród suchych liści, kiedy chciałam jej zrobić zdjęcie. Od razu stwierdziłam, że to nie może być księżniczka, bo gdyby nią była, na pewno nie miałaby nic przeciwko pozowaniu do fotek.
Dzieci musiały oczywiście obejrzeć żabę bardzo dokładnie. Krzychu ją "pozyskał", co go niezmiernie uradowało. Żabol chyba też się za bardzo nie przejął sytuacją, bo zaczął wykonywać żabi śpiew godowy.
Michałek sprawdził, czy na pewno nie jest księżniczką - buziak nie spowodował cudownej przemiany. Natalka nie chciała sprawdzić czy nasza żaba nie jest przypadkiem księciem... Dzieci obejrzały dokładnie żabkę, nie zrobiły jej krzywdy i wypuściły do jej domu - lasu.
A tymczasem dotarliśmy do "Kozich Zakątków", jak rezerwat przechrzcił Krzyś. Słońce zapanowało nad wiosennym światem na tyle, że zabrałam chłopcom jedna warstwę ubrania. Teraz trzeba było zrealizować obietnicę. Michałek czytał na głos tablicę informacyjną, reszta dzieci słuchała, a ja ukrywałam czekoladowe jajka.
Kiedy rzuciłam hasło do rozpoczęcia poszukiwań, cała trójka ruszyła z kopyta. Krzychu i Natalka szukali metodycznie na terenie, który wskazałam, a Michałek biegał między nimi i jojczył, że nie może nic znaleźć.
Efekty były zgodne z przewidywaniami - Krzyś pazerniak pokonał konkurencję w przedbiegach. A Michałkowi łzy wisiały na końcu nosa... Wyrównałam dzieciakom ilość jajek do ilości zdobytej przez zwycięzcę, czym zażegnałam rozpacz i rozpaczliwe próby negocjacji z Krzysiem, żeby "się podzielił".
Kiedy dzieciarnia zajęła się konsumpcją słodkich jajek, a Pawełek z Marcinem prowadzeniem dyskusji na tematy wszelakie, ja ruszyłam na poszukiwania nadrzewniaków. Ponieważ nie udało się wypatrzeć żadnych wiosennych grzybków, trzeba było chociaż jakimś nadrzewnym się poprzyglądać.
Pierwszym, na którego trafiłam był łzawnik rozciekliwy, który usadowił się na gałązce leżącej w mokrym miejscu.
Były też drewniaki i pare innych gatunków.
Dzieciaki napełniły brzuchy słodkościami świątecznymi i zaczęły poganiać do dalszego spaceru. Przez las dotarliśmy do głównej drogi leśnej, obsadzonej podbiałami. Żółte kwiatuszki kończą już swój czas kwitnienia - były najwcześniej i teraz ustępiją miejsca kolejnym roślinkom.
Zeszliśmy z traktu w las, gdzie jedynym przejawem grzybowego życia były nadrzewniaki, wśród których zdecydowanie dominowały wrośniaki wszelkiej maści.
Trafiły się też ładne egzemplarze niszczycy jodłowej, które zasiedliły pozostały po wycince pniak.
Nad leśną strugą zrobiło się różowo od kwiatów żywca gruczołowatego. Nie przypuszczałam, że już tak ładnie rozkwitły, więc była to taka mała świąteczna niespodzianka. Nie brakowało też kwitnących miodunek. Wśród kwiatów uwijały się całkiem już liczne owady.
Na ostatniej prostej dzieci wytracały resztki energii na próbach obalenia na ziemię wujka Marcina. Śmiechu i radosnych okrzyków było przzy tym co niemiara.
Po takim spacerku świąteczny obiad zniknął ze stołu w tempie ekspresowym i z nowymi siłami mogliśmy ruszyć na Krakowski Rynek.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz