Przedłużyłam Krzysiowi wiosenne świętowanie o dwa dni - jeden przed trzydniowym weekendem, drugi po. Przedszkolna zerówka ma co prawda normalne zajęcia w tych dniach, ale ponieważ Michaś nie szedł do szkoły, to Krzyś też chciał mieć jak brat. Wolny dzień wykorzystaliśmy na spacer, oglądanie wiosny, odwiedziny u "naszych" smardzówek i wiele innych ciekawych rzeczy.
Pierwszym i najważniejszym punktem programu leśnej wyprawy były odwiedziny u smardzówek. Liczyłam na to, że pojawią się nowe owocniki, a te, które znaleźliśmy tydzień wcześniej, sporo podrosły. I jak to często z grzybkami bywa, przeliczyłam się.
Zimny tydzień zrobił swoje - nie wypatrzyliśmy ani jednej nowej smardzówki, a te, które ukryliśmy pod ściółką, niewiele się powiększyły. Dwie z nich zostały zniszczone, najprawdopodobniej przez zwierzęta - w pobliżu dziki urządziły sobie żerowisko i sporo miejsc zostało przez nie zrytych. W wywróconej do góry nogami ściółce nie udało nam się odszukać zaginionych grzybków. Pozostaje mieć nadzieję, że cieplejsze dni wywołają pojawienie się kolejnych grzybków na powierzchni ziemi.
Dalszy spacer upłynął pod hasłem: "Wspinamy się!" Naturalne przeszkody, które niekoniecznie stały na naszej drodze, szybko wpadały chłopcom w oko. W związku z tym nasza trasa stała się pokrętna, bo trzeba było sobie "ułatwiać" drogę pokonywaniem kolejnych przeszkód.:)
Przy okazji treningowi poddawane były również szare komórki - Michałek nauczał młodszego brata trudnej sztuki czytania.
Oprócz skałek i głazów były też powalone drzewa, stanowiące spore wyzwanie. Jestem pełna podziwu dla Michałka, który ma tak wyrobioną równowagę, że po pochyłych pniakach pomyka niczym dobrze wyszkolona małpka. Krzyś jest zdecydowanie ostrożniejszy i obawy zatrzymują go na konarach bliskich ziemi. To spora zmiana w podejściu do tematu wspinaczek - dotychczas to Krzychu właził na drzewa szybciej i wyżej, a Michałek był ostrożny.
Pewnie wielu rodziców uważa, że nie powinno się dzieciom pozwolić na takie ryzykowne zabawy. Ale pamiętam jak sama, będąc dzieckiem, uwielbiałam łazić po drzewach i nie chcę hamować zapędów moich chłopców do sprawdzenia swoich możliwości i rywalizacji kto wejdzie wyżej.:) Poza tym upadek na leśną ściółkę jest zdecydowanie bezpieczniejszy niż zetknięcie z betonowym podłożem na placu zabaw (taki właśnie plac mamy przed blokiem - kilka drabinek i beton). Tym razem obyło się bez jakiegokolwiek potknięcia; chłopcy sprzeczali się jedynie, kto jest odważniejszy w nadrzewnych harcach.:)
Prowadziliśmy też, jak zawsze, obserwacje przyrodnicze. Na drzewach są już miejscami całkiem spore listki, a dno lasu zdobią całkowicie rozwinięte złocie i zawilce.
Krzychu wypatrzył na korze jednego zz drzew małego czerwonego pajączka. Po tym pierwszym "pająkowym" znalezisku, zaczęliśmy się dokładniej przyglądać zakamarkom w korze drzewnej i wytropiliśmy jeszcze kilkunastu przedstawicieli tego gatunku. Dopiero po powrocie do domu i przekopaniu zasobów internetowej wiedzy, udało nam się ustalić, że czerwony stworek to wcale nie pajęczak tylko roztocze nazywające się lądzień czerwonatka. Całe życie człowiek się czegoś nowego uczy...
Były też akcenty świąteczne - jakaś "dobra mama" pochowała w lesie kolorowe i słodkie jajeczka, które świąt już nie zobaczą.
Ale najlepsze trafiło się na koniec spaceru - młodziutkie szczawiowe listki na jednej kępce. Chłopcy rzucili się na zieleninę bardziej niż na słodycze i wyskubali małe listeczki do zera. A Michałkowi zamarzyła się zupa szczawiowa z jajeczkiem na twardo... Będzie musiał na ten rarytas jeszcze troszeczkę poczekać.
Wracając poćwiczyliśmy jeszcze chwilę na ujotowych urządzeniach i trzeba było hulać do domu na szybki obiad, po którym pojechaliśmy do koni. W stajni byliśmy aż do wieczora. Nadmiar świeżego, wiosennego powietrza nas zabił - padłam wieczorem do łóżka na równi z Michałkiem i Krzysiem.:)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz