Gdyby dwa weekendy z rzędu były piękne i słoneczne, to kwiecień nie byłby kwietniem. Ubiegła niedziela, niemal letnia, pozostała już tylko wspomnieniem; tym razem za oknem było szaro - buro i mokro. W związku z tym ściąganie menażerii z łóżek przebiegało nad wyraz opornie i sporo czasu wytraciliśmy na opuszczenie przytulnego domku i wpakowanie się do Doblowoza. Ale w końcu się udało i wyruszyliśmy na orawską wyprawę.
Przez całą drogę towarzyszyła nam mżawka - raz słabsza, raz mocniejsza oraz mgła, która miejscami znacznie ograniczała widoczność. Pawełek zwiesił nos na kwintę, stwierdzając, że nie wyjdzie mu żadne urocze zdjęcie przy takiej pogodzie, a Michaś z Krzychem, kiedy tylko się dobudzili i wzmocnili podróżnymi kanapkami, sprzeczali się jak najęci o sprawy mniej i bardziej istotne.
W takiej, dość ponurej atmosferze, dojechaliśmy do słowackiej granicy, a właściwie do miejsca, w którym kiedyś była granica i graniczne przejście. Deszcz zanikał, więc poradziłam chłopcom, żeby docenili pozytywne strony tego, co nam oferuje natura i wreszcie przestali marudzić, narzekać i wykłócać się o nieistotne rzeczy.
Dojechaliśmy do słowackiej łączki, na której co roku podziwiamy krokusowe poletka - kwiatów jest zazwyczaj dużo, pszczółki latają, trzmiele buczą, a my oglądamy, robimy kolejne, prawie takie same zdjęcia i "nakrokusowujemy się" aż do następnego roku.
Wiedziałam, że przy tej pogodzie, krokusy będą poskładane, ale myślałam, ze będzie ich sporo. Tymczasem okazało się, że większość z nich skończyła już swoje kwitnienie i leży powalona na szarą jeszcze trawę. Niemniej było tez trochę kwiatuszków pozwijanych i pokropelkowanych - zamiast słonecznych zdjęć, można było robić fotki kropelkowe.
Wiadomo, że to nie ten sam urok, co rozłożone krokusy w pełnym słońcu, ale na ten rok musimy się zadowolić taką namiastką krokusomanii.:)
Deszcz nie padał, Pawełek zabrał się za focenie (wziął sobie nawet foliowy worek, żeby na nim leżeć w czasie zdjęciowania), a chłopcy, jak zwierzątka wypuszczone z klatki, rozpoczęli dzikie harce, mające na celu wytracenie nadmiaru energii. Jak się już trochę wybiegali, zaczęli wyszukiwać najładniejsze krokusy do zdjęć.
Udokumentowałam parę słowackich widoków spowitych mgłą i zarządziłam pozostawienie krokusów i przejście na pobliskie czarkowisko.
Michaś i Krzyś ochoczo pognali we wskazanym kierunku, a Pawełek stwierdził, że będzie chadzał własnymi ścieżkami i sam sobie czerwonych miseczek poszuka. Jak się później okazało, kiepsko na tym wyszedł, bo mu się wszystkie czarki pochowały i dopadł zaledwie kilka sztuk, podczas gdy ja z dzieciarnią widzielismy setki, jesli nie tysiące grzybków.
Czarki były w różnych fazach rozwoju, ale najwięcej było owocników już dobrze dojrzałych, wyrośniętych i w schyłkowej fazie rozwoju. Widać było, że wczesna wiosna zdecydowanie przyspieszyła rozwój tego gatunku.
Tam, gdzie w ubiegłym roku leżały jeszcze spore "śniegowe wyspy", teraz wschodziła malutka zielona trawka.
Z pierwszymi w danym roku czarkami zawsze przeprowadzamy próbę smakową. Michaś lubi smak czarek i przynajmniej jedną zjada w całości. Krzychu po raz pierwszy w życiu zdecydował się na skosztowanie i oblizał najbrudniejszą część owocnika. Stwierdził, że czarka jest obleśna i na tym jego próbowanie się skończyło.
A Michałek promieniał na samą myśl o zjedzeniu czarek - tak mu smakowały, że zażyczył sobie zabranie kilku do domu, dokładne wymycie i skonsumowanie ich w cywilizowanych warunkach.
Na Orawie często bywa tak, że wiosenne gatunki roślin, które w innych częściach kraju pojawiają się sukcesywnie, jeden po drugim, tutaj kwitną równocześnie, chcąc niejako nadrobić stracony czas. I tak było również tym razem - obok krokusów, w pełnym rozkwicie stały pierwiosnki, zawilce, podbiały i kaczeńce.
Na czarkowisku natrafiliśmy też na trzęsaki pomarańczowożółte.
Zaczęło znowu siąpić. Ponieważ zobaczyliśmy już w tym miejscu wszystko, co było do zobaczenia, zarządziłam odwrót.
Teraz czekał nas najbardziej upragniony etap wyjazdu - poszukiwanie smardzów. To było dobra motywacja do szybkiego tempa załadunku i odpalenia naszego wozidła. O poszukiwaniach smardzów będzie jutro.:)
Wróciliśmy już "po ciemności". Zanim się udało odrobić z wszystkim, prawie północ wybiła.
OdpowiedzUsuńA w Jaworznie to czarek tyle czy smardzów?
Korzystaj z tych dobrodziejstw. Będę cos kombinować.:)
OdpowiedzUsuń