Tuż po uroczystym rozpoczęciu roku szkolnego przebraliśmy się w "normalne ciuchy" i pojechaliśmy do podkrakowskiego lasu na poszukiwania siedzuni sosnowych (szmaciaków gałęzistych). Jazda nam się dłużyła, bo co nam zjechał w boczną drogę jakiś ciężarek, to wyjeżdżał przed nas traktor albo inny sprzęt rolniczy. Krzychu się denerwował, że nam grzyby wyzbierają albo, co gorsza, zabraknie nam koszyków na pozysk. Uspokajałam go jak mogłam i tak dojechaliśmy przed las.
Chłopcy wypadli z samochodu jak dzikusy - trzydniowa przerwa od lasu zrobiła swoje - zdążyli już zatęsknić za swobodą i leśnymi spacerami. Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy to susza - spękana ziemia, brak wilgoci w kałużach; drugie, to jesień - z drzew opadały powoli pojedyncze liście, a kasztanowce i lipy zrzuciły już wiekszość zbrązowiałych i zżółkniętych liści. Po zielonej jeszcze i wilgotnej Orawie to był niespodziewany widok.
Grzybów na wstępie też żadnych nie zauważyliśmy. Dopiero po przejściu sporego odcinka i przepatrzeniu dwóch kaniowych łączek (nie było ani jednej kaniutki), natrafiliśmy na opieńkowy pień - część owocników została już przez kogoś wycięta, a pozostałe wyrosły i zestarzały się. To pierwsze nasze tegoroczne opieńki; na Orawie nie pojawiły się jeszcze. Pozostawiliśmy je na miejscu i poszliśmy dalej.
Na wejściu do szmaciakowej miejscówki Krzyś wypatrzył mały, obsuszony owocnik siedzunia. Z jednej strony ucieszyliśmy się, że cokolwiek wyrosło, z drugiej, straciłam nadzieję na znalezienie czegoś więcej.
Chłopcom, mimo braku grzybów dopisywały humory - biegali, skakali po ściętych drzewach i korzystali z ostatniego dnia przed rozpoczeciem regularnej edukacji.
Poszliśmy dalej, w kierunku kolejnych miejscówek i właśnie ze ścieżki leśnej zobaczyłam olbrzyma rosnącego kilkanaście metrów powyżej naszej trasy. Serce zabiło mi mocniej i krzyknęłam do chłopaków: "Patrzcie, patrzcie tam! Jaki wielki!"
Pobiegli we wskazanym kierunku wydając okrzyki zachwytu. U Krzysia radość niestety bardzo szybko zamieniła się w zazdrość i zwiesił nos na kwintę. Po chwili jednak przemyślał sprawę i ubrał swoje przemyślenia w słowa:"Prawda mamo, że to nie ty go znalazłaś, tylko znaleźliśmy go razem - ja, ty i trochę Michałek?" Prawie ryknęłam śmiechem z tego "trochę Michałka" i na powtórzone natarczywie po raz trzeci pytanie, oświadczyłam Krzysiowi z pełnym przekonaniem, że tak, oczywiście, znaleźliśmy wielkiego szmaciaka wszyscy razem. Krzychu był udobruchany, Michałek planoał w jakiej formie zje znalezisko, a ja zaczęłam myśleć, jak zabrać tak duży owocnik. Na zabranie go w całości nie było szans. Musiałam rozczłonkować go na kawałki, a i tak ledwie udało się go upchnąć do koszyka. Był młodziutki, świeżutki i wyjątkowo czysty, jak na siedzunia oczywiście.;)
Poszliśmy dalej, z pełniuteńkim już koszykiem. Przed nami były jeszcze najlepsze, zazwyczaj najobfitsze miejscówki - stwierdziłam, że jak będzie co zbierać, umieścimy pozysk w zapasowych lnianych siatkach, a jak tego będzie mało, to zawsze można zdjąć z grzbietu koszulinę i tez w niej coś przetransportować. Po tym jednym giganciaku miałam wizję nieprzebranych bogactw, które na nas czekają...
Okazało się jednak, że to tylko wizja - czekało mnie rozczarowanie. W znajomym miejscu wyrósł tylko jeden, niewielki egzemplarz. Oczywiście zaopiekowaliśmy się nim odpowiednio. Oprócz niego obudził się pojedynczy zawilec, któremu najwyraźniej wydawało się, że to wiosna, a nie jesień się zbliża.
W drodze powrotnej do samochodu trafilismy jeszcze na dwa borowiki ceglastopore, które jednak miały sporo lokatorów - robaczków i trzeba je było zostawić w lesie.
A tak prezentował sie koszyk wypełniony jednym grzybkiem.:)
Na oczyszczenie i tak w miarę czystych owocników (czasem trafiają się znacznie bardziej dobrudzone i poprzerastane leśną ściółką) potrzebowałam blisko trzech godzin, a efekt mojej ciężkiej pracy prezentował się imponująco.
Z pozyskanych siedzuni sosnowych (szmaciaków gałęzistych) ugotowałam przepyszny sos z dodatkiem duszonej cebulki, przypraw i kwaśnej śmietany
oraz zrobiłam osiem słoiczków marynaciaków. To był naprawdę konkretny grzybek.:) Tych dwu mniejszych nawet nie wspominam, bo po oczyszczeniu niewiele z nich zostało.
Na koniec przypominam, że siedzuń sosnowy (szmaciak gałęzisty/kozia broda/leśny kalafior) od dwóch lat nie jest już gatunkiem chronionym i moze być legalnie pozyskiwany i zjadany!
:)
OdpowiedzUsuńSiedzunia robi mój mąż na masełku klarowanym z cebulką i tak jak Pani - w occie. Sosu nie robiliśmy, ale chętnie przetestuję. Bardzo cenię sobie Pani blog. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie! Życzę udanych znalezisk siedzuniowych. Z tym grzybkiem warto też popróbować zupki - dodać jarzyny, trochę makaronu, przyprawić i zabielić na koniec.:)
UsuńNajlepszy siedzuń jakiego jadłem to ten pokruszony na drobno i smażony na masełku z dodatkiem soli i pieprzu.
OdpowiedzUsuńZibi
I najprościej takiego przygotować.;)
UsuńJa siedzunia obgotowuję, przekręcam przez maszynkę z duzymi otworami dodaję startą na grubej tarce i obgotowaną kapustę, dodaje przyprawy i robie farsz na pierogi :]
OdpowiedzUsuńB_Mucha
Szmaciakowych pierogów jeszcze nie jadłam. Trzeba to będzie nadrobić.:)
Usuń